Translate

sobota, 24 listopada 2018

Kanion Antylopy, Horseshoe Bend, Zion Park

Wróciłyśmy do naszych starych planów i na trasę. Kolejnym punktem był Kanion Antylopy zwany również Kanionem Korkociągu.  W czasie jazdy, gdy Joline prowadziła samochód analizowałam, którą dokładnie część kanionu chcemy zobaczyć, górną czy dolną. Różnica jest taka, że w dolna część jest dłuższa i żeby się do niej dostać oraz z niej wydostać należy użyć drabin i schodów. Górna część kanionu znajduje się na jednym poziomie i jej zwiedzanie poprzedza przejazd samochodem wycieczkowym. Wybrałyśmy dolną, ponieważ bilety kosztowały mniej, a całość zwiedzania trwała około godziny. Pamiętam, jak tym razem los się do nas uśmiechnął i wiele rzeczy się powiodło. Po pierwsze zachowałyśmy bilet z Doliny Pomników - nie musiałyśmy ponownie płacić $10 za wjazd na teren rezerwatu plemienia Nawho, po drugie  udało nam się załapać do grupy zaczynającej trasę za 5 minut. Ledwie zdążyłyśmy skorzystać z toalety i już nasza wycieczka ruszała.

Nasz przewodnik, który tak bardzo znał teren, że chodził tyłem... Ja potykałam się idąc normalnie. Ok, w miastach na równych chodnikach też się potykam. 
Do pokonania było trochę schodów. Do wydostania się kilka drabin.
Nasz przewodnik dał nam kilka fotograficznych wskazówek, ale nie był tak pomocny jak przewodnik innej grupy...

To chyba moje ulubione zdjęcie, które zrobiłam Joline.

Chce tam wrócić!

Przewodnik wcześniejszej grupy zrobił nam to zdjęcie - nasz nie miał takiej wizji.

Przewodnik wychodzi ostatni. 
Kanion Antylopy jest przepiękny. Nie zdawałam sobie sprawy, że piasek może robić takie wrażenie. Natura jest niesamowita!


"Muszę zrobić zdjęcia tej roślinności".

"Jakie to ładne!"
Nie zupełnie na naszej trasie, ale zaledwie 15 minut jazdy od Kanionu Antylopy znajduje się Horseshoe Bend. Zjawiskowy punkt obowiązkowy.

15 min spacerku... 
Kanion rzeki Kolorado ma 300 m głębokości.  Jest bardzo popularną atrakcją, ponieważ łatwo się do niego dostać, w nawigacji wystarczy wpisać Horseshoe. Widoki są zdumiewające.

... i już był cel. 

Grupy au pair są świetnym źródłem wymiany informacji. Kiedyś pomagałam komuś z planowaniem Alaski, a później ta osoba doradziła mi co koniecznie muszę na Zachodnim Wybrzeżu. Podesłała też kilka zdjęć. Najbardziej zachwyciły mnie zdjęcia z Zion Park w Utah. Z polecenia wybrałyśmy Angels Landing (Podest Aniołów).


Parki w USA posiadają wiele tablic informacyjnych.

Roślinność w parku jest bardzo zróżnicowana. Widziałyśmy pięknie kwitnące sukulenty, a także rośliny znane mi z polskich gór. 



Do szczytu prowadziła droga przyjemna dla wszystkich. Później szlak okazał się trudniejszy niż się spodziewałyśmy. Czułam się świetnie, oprócz spaceru była jeszcze wspinaczka z łańcuchami. 

W szóstym lub siódmym odcinku nowego sezony "Grey's anatomy" dr Link opowiada o adrenalinie podczas wspinania się szlakiem Angeles Landing. 

Łańcuch nie są straszne, gdy idzie się samemu. Znacznie mniej pewnie czułam się w drodze powrotne. Gdy ludzie byli po obu stronach łańcucha i były kolejki w bardziej strategicznych miejscach. 

Moja klasyczna górska fotografia.

Pięknie i monumentalnie.
Joline była przerażona. Tłumaczyła się, że ma złe buty (jakieś "sportowe", a nie treki), ponieważ ich nie potrzebuje. W Belgii nie ma gór, więc buty górskie są jej zbędne.  

Wcale nie najdroższe, ale dla mnie najbliższe. Ukochane treki. Widok po lewej stronie.


Widok po prawej stronie. 

Na szczycie zaręczyła się jakaś para Amerykanów, były wiwaty i oklaski. Dziewczyna się zgodziła. Schodząc pogratulowałam zakochanym, bo była to bardzo urocza scena. Razem z Joline zastanawiałyśmy się jak ta dziewczyna, której trzęsły się ręce i głos, gdy mówiła "I do!", zejdzie trzymając się łańcuchów.   


Byłyśmy bardzo dumne z naszego wejścia. 

Kolejnym punktem naszej wycieczki było Las Vegas. W drodze do tego miasta minęłyśmy międzyinnymi małe Western Town.


Przejeżdżałyśmy również koło zapory Hoovera, przy której zatrzymałyśmy się na zrobienie kilku zdjęć. Tama jest położona na rzece Kolorado, na granicy Arizony i Nevady.

Zapora Hoovera
Noclegi w Las Vegas są bardzo tanie. Ludzie w tym mieście wydają pieniądze w zupełnie inny sposób. My trafiłyśmy do hotelu z basenem i jacuzzi. Po tylu dniach w podróży z przyjemnością poleniuchowałyśmy odrobię na leżakach i odprężyłyśmy ciała w jacuzi.

Część wypoczynkowa. 
Po chwili odpoczynku, ogarnęłyśmy się i ruszyłyśmy do centrum. To wyjście było jedyną okazją w której założenie sukienek było adekwatne. W końcu to stolica życia nocnego w USA!

Jedyny makijaż na który poświęciłyśmy więcej niż 10 minut. 
W Vegas zjadłyśmy największy podczas naszych wojaży. Obiad z trzema deserami i czterema mimosami (drink z szampana i soku pomarańczowego) w bufecie bez ograniczeń. Ociężałe poszyłyśmy na bardzo długi spacer.

Cesar Palace
 Nie pochłonęła mnie żadna z maszyn do wygrywania/wydawania pieniędzy, więc przegrałam tam może z $5. Musiałam... 

Kasyna.
 Jednym z koniecznych do zobaczenia była fontanna z muzyczną aranżacją.   Ładnie, ale to nie to co pokazy specjale fontanny multimedialnej na wrocławskiej pergoli..


...

Światowa Stolica Rozrywki była dla mnie nieciekawa. Strip czyli najpopularniejsza ulica z mniejszymi wersjami znanych budowli typu Statua Wolności, czy Wieża Eiffla wypada tandetnie. Kasyna są pełne głównie starszych ludzi. W mieście wyraźnie widać panów będących na wieczorach kawalerskich. My nie byłyśmy na żadnej imprezie, bo byłyśmy zbyt zmęczone i wiedziałyśmy, że potrzebujemy regeneracji. Z prawie trzeźwiej perspektywy (mimosy się prawie nie liczą) w tym mieście nie było nic interesującego... słynny znak zobaczyłyśmy dopiero podczas wyjeżdżania z miasta. Do zdjęcia była około pietnastominutowa kolejka, którą kierował pan fotograf. Brał aparaty od turystów i robił profesjonalne zdjęcia z opłatą co łaska. Niestety w moim przypadku były robione aparatem mojej travel buddy i nigdy później już ich nie widziałam...

Selfie, bo te naprawdę fajne zdjęcia zostały na aparacie Joline. 

Wielka Pustynia Słona to obszar częściowo w stanie Utah oraz w Nevadzie. Na wjeździe są ostrzeżenia o tym, że należy mieć zatankowany samochód, ponieważ przy temperaturze tam panującej jest większe spalanie. Byłyśmy tam w połowie maja, a temperatura była około 30 stopni Celcjusza, w pełnym słońcu i na tym terenie przypuszczam, że odczuwalna była bliska 40 stopni. Roczna wysokość opadów to 2 cm, powierzchnia to ponad 10 tys. km. 



Przejechałyśmy przez pustynie wychodząc z auta maksymalnie 3 razy. Podczas wyjścia do zrobienia poniższego zdjęcia usłyszałam ".... Ania". Ponownie trafiłam na tych samych ludzi co w obserwatorium Griffin (tutaj info o pierwszym spotkaniu). 


Droga przez słoną pustynię strasznie się dłużyła. Nie było ciekawych widoków, żadnej roślinności, żadnych samochodów.  

Cdn...

środa, 10 stycznia 2018

Dziki zachód: kolebka kina, Grand Canyon, Monument Valley

Każdej au pair po skończonym programie przysługuje tak zwany travel month. Ten niezwykle wyczekiwany miesiąc podróżowania można określić nagrodą za całokształt. Istnieją au pair nie robiące travel month z powodu braku pieniędzy, satysfakcji z dotychczasowego podróżowania czy z chęci szybszego powrotu do domu. Nie byłabym sobą, gdybym nie wykorzystała takiej okazji! Dodatkowy miesiąc na podróże, tak poproszę! Nie chciałam podróżować w lipcu (wszyscy mają wakacje i wyobrażałam sobie tłumy [TŁUMY DZIECI!!!], wszędzie), a z powodów rodzinnych mojej host rodziny, czerwiec był miesiącem bardzo intensywnym w którym mnie potrzebowali. Za zgodą ogółu i pomocą babć (przyjechały na moje "zastępstwo") podróżowałam przez trzy tygodnie w maju. Od początku programu wiedziałam, że w tak długie wakacje pojadę na zachodnie wybrzeże. Chciałam zobaczyć Kalifornię z filmów, majestatyczny Grand Canyon, deszczowe Seattle z "Grey's Anatomy" ("Chirurdzy")...  

Towarzyszkę podróży znalazłam przez Facebook'a na jednej z podróżniczych grup. Joline, au pair z Nowego Jorku, oryginalnie z flamandzkiej części Belgii. Planowanie tak dużej wycieczki zaczęłyśmy już w styczniu. Na szczęście podczas mojego weekendowego wypadu z mamą do Nowego Jorku obie znalazłyśmy chwilę by poznać się osobiście. Próbowałyśmy zarezerwować samochód i wtedy okazało się, że mamy  urodziny tego samego dnia. Joline jest tylko rok młodsza. Śmiałyśmy się, że to takie przeznaczenie. Najintensywniejsze planowanie pojawiło się na przełomie lutego i marca. Jolin chciała mieć zarezerwowane większość noclegów, ja nie musiałam, bo przecież wszędzie są motele! Musiałyśmy znaleźć kompromis i hotele/hostele w większych miastach. 

Mój samolot do San Francisco z przesiadką w Los Angels był w poniedziałek rano, więc zdążyłam się pożegnać z moimi host dziećmi przed ich szkołą. Pierwszy raz opuszczałam chłopców na tak długo.  Starszy chłopiec był bardzo przejęty tym, że nie będzie mnie 3 tygodnie. Przy jednej z kolacji przed moim wyjazdem pytał, kto się nim zajmie jak mnie nie będzie i czy na pewno wrócę... W dzień wylotu podczas jedzenia śniadania między mną a moim host dad (HD) wywiązał się następujący dialog:

HD: Jesteś podekscytowana? 
Ja: Nie.
HD: Jesteś zmęczona? (On wie, że jak jestem zmęczona, czyli często o poranku, to nie jestem skłonna do okazywania jakiegokolwiek entuzjazmu)
Ja: Nie, bardziej zasmucona.
HD: Czym?
Ja:... 
HD: Tym, że jak wrócisz to zostanie Ci tutaj tak niewiele czasu?
Ja: Tak.


Na lotnisku nie obyło się bez małego stresu, pierwszy raz od dawna. Już jakiś czas temu przesunęła mi się poprzeczka tego jak wcześnie jestem na lotniskach... Przy pierwszych lotach nawet krajowych w kolejce do kontroli byłam już 2 godziny przed wylotem. Teraz jestem 40 minut przed początkiem odprawy. Zawsze podróżuje tylko z bagażem podręcznym, którego nie odprawiam oraz plecakiem. Doskonale wiem co gdzie może się znajdować i co trzeba wyjąć. Jakie było moje zdziwienie, gdy moja walizka przechodziła szczegółową kontrolę. Pan z ochrony chyba z trzy razy powiedział "Proszę niczego nie dotykać", a ja tylko zawiązywałam sobie buty. Oczywiście nic nie znalazł.  Nowym dla mnie było opóźnienie samolotu o 1,5 godziny. Tyle się na latałam, a tu gdy miałam przesiadkę pojawiła się taka niespodzianka. Na szczęście na lotnisku spotkałam doskonałego partnera do rozmowy, z którym z przyjemnością gawędziłam o podróżowaniu i życiu. 

Podczas przesiadki w Los Angeles miałam tylko godzinę, a do pokonania bardzo długie korytarze, musiałam zmienić terminal, wydrukować drugą kartę pokładową na lot innej lini (nie wpadłam na to na lotnisku w DC), przejść kolejną kontrolę i znaleźć moją bramkę. Przy mojej bramce pojawiłam się 5 minut przed początkiem odprawy, bo wszędzie gdzie mogłam to biegłam. Udało się!

Lubiłam mieszkać i latać nad DC. Widzicie tu Washington Monument (ołówek) oraz Jefferson Memorial.

W San Francisco wylądowałam koło 6 popołudniu tamtejszego czasu (różnica między  Waszyngtonem- stolicą, a Kalifornią to 3 godziny, między Polską, a Kalifornią wynosi 9 godzin). Z moją travel buddy nie byłyśmy konkretnie umówione, wiedziałam tylko, że będzie w San Fran wieczorem i znałam adres hotelu, tam też się udałam publicznym bezpośrednim autobusem (dziesięć razy tańszym niż uber). 

Hotel znalazłam bez problemu. Gdy otworzyłam Joline drzwi naszego pokoju, przywitała mnie słowami: Żadnego przytulania, potrzebuję prysznica. Moja towarzyszka wyprawy wybrała pociąg jako środek lokomocji.  Spędziła w nim 3 dni jadąc przez całe Stany, bez możliwości normalnego umycia się i wyspania w łóżku. Wspólnie wybrałyśmy się na kolacje. Spacerując tak po San Francisco rozmawiałyśmy o tym, że nie wygląda tak jak nam się wydawało. Nie ma w nim za dużo wieżowców, zdawało się być spokojne a temperatura była wręcz chłodna. 

Pierwsze wrażenie. Są palmy!

"If you are going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair " 

Bay Bridge 
Następnego poranka odbierałyśmy z wypożyczalni samochód -śliczny, czerwony, idealny Hyundai. I tak zaczął się nasz road trip. Pierwszym celem było Los Angeles. Tak, wracałam tam po szalonej przesiadce. Zrobiłyśmy tak ze względu na cenę auta. Podróż, niby 6 godzin, ale zajęło nam to cały dzień. Przejechałyśmy kawałek Highway 1, ale niestety spory odcinek drogi został zamknięty, więc musiałyśmy zmienić trasę. Już od początku było przepięknie. Prowadziłam samochód, ale mimo wszystko podziwiałam piękne widoki; z jednej strony góry, z drugiej ocean. 

Mijałyśmy wiele pięknych plaż. 

Samochodowe selfie musi, musi być. Zaczynając wyjazd byłam niebieska.
Zatrzymałyśmy się na niesamowitej farmie truskawek, w której można było kupić truskawkowe... wszystko! Spodobał nam się sposób istnienia tego biznesu, który w dużej mierze opierał się na zaufaniu do klienta. Można było samodzielnie zabrać truskawki, wybrać produkt (dżem, ciastka, lemoniady), zaważyć, policzyć, a następnie za wszystko zapłacić i wydać sobie resztę. Jak myślicie przeszłoby to w naszym pięknym kraju? 



Analogowa kasa samoobsługowa. 

Cudownie widoki i czerwona Polena (tak ją ochrzciłyśmy). Dzięki temu kolorowi samochodu bardzo łatwo było go wszędzie znaleźć. 

Dojechałyśmy do LA wieczorem. Nasz hostel był na Hollywood Boulevard, oddalonym od Alei Sław 10 minut spacerkiem.  Poszłyśmy jeszcze na spacer w poszukiwaniu znanego znaku Hollywood... i znowu się zawiodłyśmy. Znak Hollywood nie jest w nocy podświetlany. Ledwo się go dopatrzyłyśmy. Wydawało mi się, że jest większy, dużo większy i widać go doskonale z każdego punku w mieście... a tak wcale nie jest... szczególnie po zmroku.

Następnego dnia zwiedzałyśmy. Spacerkiem, bo większość atrakcji była blisko. Punkt pierwszy: aleja sław. Oczywiście wśród gwiazd na tej alei widziałyśmy mnóstwo znanych postaci.




Dla mnie ważnym punktem na tej ulicy był The Dolby Theatre, który bardzo trudno było nam znaleźć. Tak naprawdę jest częścią centrum handlowego. Bilet na wycieczkę z przewodnikiem trwającą 30 minut kosztuje $20, ale ja MUSIAŁAM się tam pojawić. Spacer śladami gwiazd w klimacie oskarowej nocy był niezwykle udany. W naszej grupie było tylko małżeństwo w średnim wieku, więc mogłyśmy zobaczyć więcej, wejść na różne balkony i zrobić więcej zdjęć. Co ciekawe fotografowanie jest dozwolone tylko w kilku miejscach w teatrze. Czułam atmosferę tej najważniejszej filmowej nocy, a oczyma wyobraźni, widziałam gwiazdy światowego kina spacerujące po tych samych korytarzach co ja w tamtym momencie. Joline była zaskoczona, że lata świetności ten teatr ma już dawno za sobą i nie jest tak elegancki (szczególnie dywany ;)) jak o nim myślała. Ja też, ale mimo tego byłam bardzo podekscytowana. 


Z TYM Oscarem. 

Widok ze sceny. Makiety pokazują sławy siedzące na tych miejscach podczas ostaniej gali.

Widok na scenę.
Kolejnym miejscem poleconym przez pana w informacji turystycznej był punkt widokowy w samym City Hall, czyli ratuszu. Oczywiście przed wejściem musiałyśmy przejść przez wykrywacz metalu, a nasze plecaki zostały prześwietlone, ale to nic dziwnego. To w końcu budynek urzędu. Takie atrakcje lubimy bardzo, bo wjazd na balkon był za darmo i mogłyśmy podziwiać panoramę miasta.

Los Angeles

Następnym punktem było obserwatorium Griffith. Co zabawne przy jednym z eksponatów usłyszałam "Ania, to co 7 minut się porusza", więc jak to ja zaczęłam rozmowę ze spotkanymi Polakami.


Panorama LA, widok z obserwatorium. 

Niestety nie zrobiłyśmy sobie pełnej wspinaczki pod sam znak Hollywood, ale dotarłyśmy wystarczająco blisko, bo zrobić pamiątkowe zdjęcia. 


Typowe LA.
Tego wieczoru w naszym hostelu był wieczór karaoke z otwartym barem. Uwielbiam takie wydarzenie, gdy ludzie z całego świata mogą się integrować i wspólnie bawić. Po karaoke był koncert zespołu, który nawet nagrywał teledysk wykorzystując zasób rozrywkowych osób skupionych w jednym miejscu. Było bardzo zabawnie, poznałyśmy wiele osób z Europy, zakolegowałyśmy się z dziewczyną z Nowej Zelandii, mieszkającą obecnie w Kanadzie, a drinki piłyśmy z Brytyjczykami. Spędziłyśmy bardzo rozrywkowy wieczór.


Następnego poranka wybrałyśmy się na spacer po jednym z najsłynniejszych i najbardziej luksusowych miast  w  Kalifornii - Beverly Hills. Szczerze mówiąc myślałam, że to dzielnica miasta aniołów, ale nie, jest to miasto w hrabstwie Los Angeles. Ciągle się czegoś uczę!

Jak nie wianki, to całe ściany w kwiatach. Fot. Joline.
Mała uliczka pełna drogich butików znanych projektantów.

Międzynarodowe dziewczyny! Lubię to zdjęcie.

Palma artystycznie.
Później podjechałyśmy w okolice Santa Monica Beach. Plaża jest bardzo szeroka, z pięknym widokiem na góry. 

Mały wiaterek.

Symbolem tej plaży jest park rozrywki z diabelskim kołem. 


Spodobało mi się, że na plaży Santa Monica oprócz huśtawek i placu zabaw było też bardzo dużo różnego rodzaju sprzętu gimnastycznego. A ludzie będący tam potrafili robić na nich cuda rodem z Cirque du Soleil. Nadal nie wiem, kto ich tego nauczył.

Mi wystarczyła huśtawka.

"You did it!" Fot. Joline.
Później odwiedziłyśmy Vencie Beach, która była równie piękna. Niestety na wszelkie kąpiele w oceanie tego dnia było dla mnie za zimno.



Tej nocy spałyśmy w motelu na trasie do Grand Canyon. O poranku wyruszyłyśmy zobaczyć to jedno z najbardziej znanych miejsc w Ameryce Północnej.

Sukulenty, czyli typowy pejzaż w Arizonie.

Oczywiście nie obyło się bez przygód. Pracownik motelu polecił nam super miejsce "Będziecie zachwycone!", tylko 30 min drogi... Okazało się, że 30 min to 2 godziny i w dodatku dojeżdża się do bardzo drogiej atrakcji jaką jest Skywalk. Nie mieścił się w naszych planach i finansach, więc byłyśmy tylko złe, że straciłyśmy tyle czasu. Na szczęście widoki były piękne!


Wróciłyśmy na trasę. Jadąc jedną z autostrad Joline zaczęła panikować, że kończy nam się paliwo. Powiedziałam "Spokojnie, mamy jeszcze całą jedną kreskę"... na 100 mil (160 kilometrów). Stacji nie było za wile, ale ja byłam spokojna. Dojechałyśmy do stacji, a potem już tylko do punktu widokowego w Wielkim Kanionie. Trafiłyśmy idealnie na cały zachód słońca.... Gran Canyon w momencie gdy dzień zmienia się w noc zrobił na mnie ogromne wrażenie. Byłyśmy tam w najlepszej fotograficznej złotej godzinie.




Zmierzchowe selfie.
Nowego dnia, pełne energii i podekscytowane ruszyłyśmy w drogę by udać się na jakąś wędrówkę po Wielkim Kanionie. Na naszym wyjeździe zazwyczaj nocowałyśmy w typowych amerykańskich motelach. Parkowałyśmy samochód tuż przed naszymi drzwiami. W wielu przypadkach noclegi rezerwowałyśmy przez https://www.booking.com/, często o wiele tańsze oferty znajdywały się dalej od atrakcji. Przy cenie benzyny i tym, że zmieniając lokalizację jeździłyśmy po 6-10 godzin, godzinka w tą czy w tamtą nie robiła nam większej różnicy. I tym razem tak było.

Jedziemy do Parku Narodowego Grand Canyon. Wydaje mi się, że jadę tylko te 5 mph szybciej niż limit, taki dozwolony (bo to przecież w granicach błędu prędkościomierza)... Patrzę na znaki zjazd na Grand Canyon, patrze na telefon z GPSem, trzymać się autostrady. Rozmawiam z moją travel buddy o tym co powinnam zrobić, droga jest lekko z górki (naprawdę!!!), nie zwracam uwagi na deskę rozdzielczą, bo jeszcze muszę skoncentrować się na drodze... I to był błąd. Drogi błąd.  Słyszę koguty. Z przyśpieszonym biciem serca spoglądam w lusterka, a tam radiowóz. Zjeżdżam.... Przekroczyłam prędkość o 10 mph... Przystojny pan policjant, grzecznie się z nami przywitał, widział, że samochód jest z wypożyczalni. Usłyszał nasze akcenty, więc miło pogawędził z nami o naszych krajach. Mandat musiał mi dać, ale w międzyczasie przeprosił nas za to: że jest tak wietrznie, że zatrzymał nas w tym miejscu i że musi wypisać mandat. Poradził też, że jeżeli ogólnie  nie planujemy powrotu do Arizony, to nie ma co płacić tego mandatu. To był ten dobry policjant, który przez swoją przyjazne nastawienie spowodował, że mimo wszystko (i ile mnie to kosztowało!) miło wspominam moje pierwsze i jedyne na tysiące przejechanych mil doświadczenie z zatrzymaniem na drodze. Generalnie nie polecam. Był to bardzo, bardzo drogi mandat, który musiałam zapłacić, bo chce wrócić do USA, do Arizony też. 

Snapchat musiał powstać....
Przy najbliższym tankowaniu zamieniłam się z Joline. A do końca mojej wycieczki po USA,  bardzo pilnowałam wszystkich znaków i prędkości niezależnie od tego czy byłyśmy same na środku niczego ( bardzo często) czy na normalne uczęszczanej autostradzie. O ironio przed wyjazdem koleżanka Zuza opowiadała mi historię z mandatem w Arizonie. A znajomy, którego pytałam o wskazówki podróżnicze powiedział przestrzegaj limitów prędkości. Uważajcie! 

Gdy już dojechałyśmy do Grand Canyon od razu udałyśmy się do jednego z Visitor Center, w celu zasięgnięcia porady jaki szlak będzie dla nas najlepszy. Pani w informacji doradziła The Bright Angels Trail, do punku Three Mile Resthouse, wędrówka miała być 6 godzinna, ponieważ pani liczyła dwa razy więcej czasu na powrót. Wędrówka górska w Wielki Kanionie jest bardzo specyficzna. Nie spotkałam się jeszcze z taką formą w której najpierw idzie się w dół i jest coraz bardziej gorąco. W punkcie do którego doszłyśmy było około 35 stopni Celcjusza.  Łączna długość trasy wynosiła prawie 10 kilometrów. Chciałam iść dalej, głębiej niż do punktu Three Mile Resthouse, ale moja współtowarzyszka nie była przekonana do tego pomysłu. W sumie sama przyznawała się, że nie jest fanką trekkingu. 

Bardzo szybko i bardzo blisko spotkałyśmy sarenkę.

Szlak był piękny! Tak bardzo różny od tych, które znam.

Selfie!

Ścieżka była prawie cały czas w słońcu.



Podczas tej wędrówki mijałyśmy tłumy turystów. Czym niżej było ich mniej. Moje marzenie z zejściem na sam dół Wielkiego Kanionu jest jeszcze do spełnienia. Tym razem się nie udało, ponieważ jest to cała WIELKA misja. Samo zejście to cały pełen dzień. Należy mieć też zarezerwowany tam nocleg i być na listach. Muszę tam wrócić!

Po powrocie na parking postanowiłyśmy zostać na kolejny zachód słońca, ale oglądać go z innego punktu. 


Kolejny zachód słońca i moje ukochane treki. 
Nie zostałyśmy do zmroku, ponieważ miałyśmy już wystarczająco wrażeń na ten dzień (mandat!), a dodatkowo nie chciałyśmy utknąć w korku przy wyjeździe z parku, co miało miejsce wieczór wcześniej. 

Piątego dnia naszej wyprawy ruszyłyśmy w stronę Monument Vally czyli Doliny Pomników. Dolina Pomników to rezerwat Indian Navaho, więc nie należy do Parków Narodowych Ameryki. Postanowiłyśmy przejechać całą dozwoloną trasą "naszym" wypożyczonym autem. Nie była to najlepsza decyzja, bo jazda na terenie gdzie nie ma drogi, są tylko kamienie była bardzo traumatyczna, powolna, stresująca i powodująca niestety małe rysy na aucie.  Nie wiem czy byłybyśmy skłonne powtórzyć tą trasę. Świetnie było pooglądać skalne pomniki nazwane i przypominające trzy zakonnice, czy słonia, ale nie kosztem takich nerwów.



Stoiska Indian Navaho z regionalną biżuterią.

Dzielny samochód na niepewnej drodze. Polena <3

Dolina Pomników, to plan filmowy wielu amerykańskich westernów.

Zdjęcie przez sklep z pamiątkami.

Przez moją nieuwagę z tym jak sprawdzałam nasz harmonogram troszkę się nam niestety posypał. Zawiodłam się sama na sobie, że tak nie ogarnęłam. Musiałyśmy odpuścić Brice Canyon, pomimo tego, że musiałyśmy nocować bardzo blisko. A i w całej trasie doszło nam 6 godzin jazdy. Nie było to dla nas szalenie dużo, ale trochę bolało nas, że mogłyśmy w tym czasie wypoczywać. Strasznie byłam na siebie zła.


Koniec części I.