Translate

piątek, 4 listopada 2016

Trick or treat czyli cukierek albo psikus

Od początku bycia au pair świętuje Halloween 2 razy. W połowie października moja LCC organizuje spotkanie dla au pair ze swojej grupy pod tytułem Halloween Party. W zeszłym roku byłam bardzo ciekawa tego spotkania, bo było moim pierwszym. Spotkania odbywają się regularnie raz w miesiącu i mają bardzo różną formę, wszystko zależy od kreatywności LCC. 

Kot kierowca.

Międzynarodowe towarzystwo au pair: ja, Sanja (Niemcy), Adeline (Chiny), Natalia (Kolumbia) i Kelsey (Wielka Brytania).

Grupa prawie w komplecie. Czarownica po prawej to moja LCC.
Na tegorocznym spotkaniu uświadomiłam sobie jak powiększyła się moja grupa oraz to, ile osób wróciło już swoich krajów lub jest nowych.

Mój starszy chłopiec nazwał mnie: ocean prima balerina. 

Bardzo międzynarodowe towarzystwo, które mieszka w tej samej dzielnicy. Z niektórymi spotykam się przypadkowo na placu zabaw. 


Na takie przyjęcia każdy coś przynosi, ja postawiłam na zdrowe i kreatywne szczęki. PS. Dużo na snapie: marianna.mjch 

W zeszłoroczne Halloween byłam bardzo skoncentrowana na pierwszej mojej amerykańskiej imprezie. Dopiero po miesiącu, ale za to jakiej! Ania i Natalia zaproponowały mi wyjście na tak zwany Pub Crawl w dosłownym tłumaczeniu czołganie się po pubach. Lokalizacja była mi bardzo przyjazna, bo w Clarendon (15 minut spacerkiem, 8 rowerem ode mnie). To dzielnica z najbliżej oddaloną stacją metra ode mnie (więc zazwyczaj mówię, że mieszkam w Clarendon) oraz centrum życia towarzyskiego i nocnego. Znajduje się tam wiele pubów, barów z parkietami, CVS Pharmacy (z nazwy apteka, a znajdzie się w niej WSZYSTKO, ta sieciówka przypomina mi Rossmanna, ale można zrobić w niej naprawdę różnorodne zakupy spożywcze) oraz najróżniejsze restauracje.  

Pub Crawl charakteryzuje się tym, że impreza zaczyna się bardzo wcześnie. Wejściówki można odebrać już od 13, my w zeszłym roku spotkałyśmy się o 15, żeby odebrać opaski i pójść jeszcze coś zjeść. O tej 15 widziałyśmy ludzi, którzy już się świetnie bawili i byli w stanie mniejszego lub większego upojenia alkoholowego. Ogromnym atutem tego wydarzenia jest tani alkohol- piwo $3, drinki $5. Co prawda kupuje się blety, które w pierwszej turze kosztują $8, ale jak na tak długie wydarzenie, to bardzo się to opłaca. 

W zeszłym roku w pub crawl'u brała udział policja, która przygotowała atrakcje takie jak spacer w pijanych okularach, zwiedzanie radiowozu czy zdjęcie z policyjnej kartoteki...


Natalia, Terka, ja, Ania.

Idź po linii. Fot. Ania.

Której? Fot. Ania.

Po miesiącu pobytu w USA dałam się złapać.


I'm home, take me drunk. ;)



Dopiero w tym roku dostrzegłam, że Halloween, szczególnie te które wypada w tygodniu świętuje się dłużej. My postawiłyśmy na imprezę w sobotę, ale już w piątek wiele się działo w mieście i już tego dnia niektórzy chodzili poprzebierani. 

W sobotę ponownie padło na Clarendon, żeby każda z nas miała w miarę blisko do domu. Poprosiłam Klaudię, żeby zrobiła mi make up w stylu sugar skull oraz zrobiła metamorfozę moich włosów (do której zabierałam się w sobie bardzo długo). Klaudia poświęciła mi bardzo dużo czasu, ale efekt końcowy przerósł nasze oczekiwania. Dziękuję, uwielbiam życie w tym kolorze!

W Clarendon do każdego klubu czy baru była bardzo długa kolejka do wejścia. Nie było nudno, gdyż oglądałyśmy bardzo różne przebrania. Zaskakujące, a zarazem wspaniałe było to, że ten wieczór był bardzo ciepły, ja wychodząc z domu narzuciłam chustę na ramiona i nie martwiłam się o żadną odzież wierzchnią. 

Było kosmicznie.


Agata Pink Lady, Klaudia gangster claun, Ola czarny anioł, ja...
Chwila oddechu na dachu. Fot. Fotograf z Don Tito.



Polaroidowe selfie. 

Impreza w klubie skończyła się zgodnie z prawem stanu Wirginia o godzinie 2 rano. Ciągle mnie to dziwi i zaskakuje. 

Właściwe Halloween jest 31 października. Co ciekawe jest uznawane za święto, ale nie urzędowe. Nie jest dzień wolny od szkoły czy pracy. Tak samo dzień kolejny. W tym roku tak jak tradycja nakazuje razem z dziećmi, mamą chłopców i zaprzyjaźnioną rodziną chodziłam po sąsiedztwie ze słowami trick or treat czyli cukierek albo psikus. To istne szaleństwo. Domy są bardzo różnie mniej lub bardziej przystrojone. Często oprócz dekoracji są jeszcze różne kolorowe światła, przerażająca muzyka i dźwięki. Moja host rodzina wróciła dość wcześnie, ale przed dojściem do domu zatrzymali się przy ognisku zorganizowanym w pobliskim parku przez lokalną społeczność.  Ja z kolegą au pair (mieszka ulice dalej, a pochodzi z Chin) wybrałam się  na najpopularniejszą w naszej dzielnicy Jackson Street.  Tam były tłumy poprzebieranych dzieci i dorosłych, najlepsze ozdoby i ciekawe performance. Jednym z nich był profesjonalny kwartet smyczkowy w towarzystwie lektorki (opowiadała straszą historię), wóz ze Scooby Doo wraz z bohaterami. Zaraz przy naszym domu była inscenizacja przeprowadzki, przed domem stało bardzo dużo kartonów, pan z wózkiem z kilkoma pudłami... gdy dzieci podchodziły katony niespodziewanie ożywały i się poruszały. 

Zaskoczyło mnie podejście szkół chłopców do tego święta. Starszy miał całkowity zakaz przychodzenia w strojach, łącznie z zaznaczeniem przez szkołę, że jeżeli ktoś zjawi się przebrany to będzie musiał wrócić do domu się przebrać. Integracyjna szkoła młodszego zażyczyła sobie by dzieci przyszły przebrane lub miały stroje w plecakach. Dzieci uczestniczyły w małej paradzie. 

A co z ludźmi, którzy nie obchodzą tego święta? 
Oczywiście nie wszyscy muszą świętować Halloween. W domach nie podtrzymujących tej tradycji najczęściej nie ma żadnych dekoracji oraz wszystkie światła są po prostu zgaszone. Teraz bardzo się to szanuje i nie robi się psikusów. 

Spytałam hostki, co powinnam jeszcze napisać. Dowiedziałam się, że nastolatkowie spotykają się przebraniach i to oni robią żarty.

Później tego poniedziałkowego wieczoru pojechałyśmy z Moniką, Klaudią, Agatą i Agnieszką do DC zobaczyć jak tam się imprezuje. Trafiłyśmy do mojego ulubionego klubu (jednego z niewielu otwartych tego dnia) i tam świetnie się bawiłyśmy. Pomimo początku tygodnia około godziny 11 był tłum na parkiecie.  

Asa dinozaur, Silas Steve z gry Minecraft (najniewygodniejsza maska na świecie), ja, przyjaciele mojej host rodziny- rycerze.

Trick or treat.

Szkielety wszędzie.

Dmuchane szaleństwo.

Bardzo dużo dekoracji.

Bardzo strasznych.




A na Jackson Street...

Kwartet smyczkowy + straszna historia.





Scooby Doo z ekipą!



Rzucę tu trochę światła na dekoracje!
Co jest straszniejsze?

Dekoracji nigdy za wiele... Mogą być:

Bardzo romantyczne...

Z motywami bajek...
Z humorem.

z wilkołakiem, który nawet w dzień jest trochę straszny.

 Historyczne wyjaśnienie tego święta świetnie jest zobrazowane w krótkim filmiku na tej stronie http://www.history.com/topics/halloween/history-of-halloween  (kliknij, albo po poznańsku naduś, na play). 



poniedziałek, 17 października 2016

Droga do Nashville, Alabama, Kenetucky.

Wyjazd do Nashville był moim najbardziej spontanicznym tak dalekim wyjazdem do tej pory. Tutaj moja spontaniczność jest trochę inna niż w Polsce. O tym, że mam dodatkowy wolny poniedziałek dowiedziałam się za późno, by znaleźć blety lotnicze czy autobusowe w korzystnej cenie. Przez tydzień zastanawiałam się co mogę ze sobą zrobić, nie chciałam "marnować" całych trzech dni na siedzenie w domu. Próbowałam dogadać się au pair z Niemiec, z jednej z facebookowych grup, ale kontakt z nią był bardzo trudny i szybko się rozmył. Spytałam hostki czy mogę zabrać samochód, odpowiedziała, że jasne, nie ma problemu, ale żebym raczej nie jechała do Kanady. (Niagara czeka na kogoś wyjątkowego!) 

W niedziele wieczorem napisałam posta na polskiej grupie. Nie chciałam szukać travel buddy za wszelką cenę, bo wiedziałam, że w tak krótkim czasie (5 dni do wyjazdu) będzie mi trudno dogadać się z potencjalnymi międzynarodowymi towarzyszami drogi (różne podejście do podróżowania i życia). Mój post brzmiał tak:  

[travel buddy] [sama nie wiem gdzie] [start DC]
Hejka! 
Poszukuję kogoś do wspólnej przygody w najbliższy weekend. Mam wolne od piątku do poniedziałku (ewentualnie wtorku). Myślałam o Nashville albo Atlancie, ale jestem otwarta na inne propozycje road tripów. Mam do dyspozycji samochód. Nocowanie na couchsurfingu nie jest mi obce.

Ktoś? Coś? Gdzieś?

Post okazał się genialnym pomysłem, ponieważ odzew był większy niż liczba miejsc w samochodzie. Niestety niektóre dziewczyny pisały tylko o wolnym weekendzie nie zdając sobie sprawy, że droga do Nashville to 10 godzin samochodem (bez przerw), do Atlanty 8 czyli niewiele mniej. Na szczęście znalazły się Ola (mieszkająca dwie ulice ode mnie), Monika (mieszka troszeczkę dalej) oraz Klaudia, którym odpowiadał kierunek i czas wyprawy.  

Z mojego tutejszego domu wyjechałam o 6 popołudniu w piątek, zebrałam dziewczyny i ruszyłyśmy.  Oczywiście musiałam się trochę pogubić, pomylić imiona z adresami... inaczej nie byłabym sobą. Najkrótsza droga do Nashville to 660 mil (990 kilometrów)... Trasa i prowadzenie samochodu w nocy bardzo mi się podobało. Mały ruch, łatwiej się wyprzedza ciężarówki na autostradzie, a na stacjach nie ma kolejek. Ponieważ było to moje pierwsze spotkanie z dziewczynami miałyśmy wręcz nieskończoną liczbę tematów do rozmów (jak przez CAŁĄ wycieczkę, 80h- mało spałyśmy), więc zabawiały mnie rozmową, albo ustalały dyżury, która ze mną rozmawia.  Gdy wszystkie mi zasnęły, włączyłam radio i zrobiłam sobie imprezę. Śpiąc straciły dużo zabawy! Z trzema małymi przerwami dojechałyśmy do obrzeży miasta i dopiero wtedy dopadło mnie zmęczenie. Zatrzymałam się na stacji, dziewczyny się obudziły, a że nie miałyśmy informacji od couchsurfingowego hosta, postanowiłyśmy przespać się trochę w samochodzie. Bardzo potrzebowałam tej chwili (dla mnie 1,5 godziny snu) wypoczynku, bo dopadła mnie senność i zmęczenie po całym tygodniu wstawania o 7:17. Jak uświadomiłam sobie czego dokonałam kierując tak długo samochód, byłam bardzo z siebie dumna. Nawet byłam dla siebie małą bohaterką!

Około 8 ruszyłyśmy na śniadanie, a po nim i ustaleniu planu dnia. Życie stało się piękniejsze! Do porządku doprowadziłyśmy się w restauracyjnej łazience. 
Po nieprzespanej nocy wyglądamy tak. Radosne, bo w trasie! :D
Pierwszą atrakcją na tej wycieczce była destylarnia Jacka Danielsa oddalona od Nashville zaledwie o 1,5 godziny jazdy. Nie mogłyśmy odpuścić jedynego takiego miejsca na świecie, które istnieje od 1866 roku. Niestety nie udało nam się dostać na wycieczkę z próbowaniem różnych próbek whiskey (chyba to i lepiej, bo tego alkoholu stanowczo nie lubię), z powodu bardzo dużej ilości odwiedzających, więc zadowoliłyśmy się podstawową wersją.


Grunt to przewodnik.

Wejście.
W kolejce po bilety przywitałyśmy się z Jackiem.
Część muzealna znajdywała się w budynku, w którym kupowało się bilety.
Do naszej tury miałyśmy niecałe 2 godziny, więc wybrałyśmy się na spacer do centrum urokliwego  miasteczka Lynchburg. 

Natknęłyśmy się na ten pojazd. Niestety bez kluczyków. Ola, Monika, ja, Klaudia.

Bardzo amerykańskie zdjęcie.
W związku z okrągłą rocznicą otwarcia tej destylarni było bardzo dużo ludzi z całego świata zarówno w miasteczku jak i w fabryce. Co ciekawe spotkałyśmy rodaków (nasza polska rozmowa została usłyszana), którzy wgrali jakiś konkurs rocznicowy i mieli całkowicie darmową wycieczkę (loty, zwiedzanie, noclegi w Nashville). Jednak można! 

Ratusz?

Jack jest wszędzie, z Moniką. Fot. Klaudia.

Tennessee to prawie Teksas. Selfie w lustrze!

"Wiemy, że to wspinaczka, ale warta wysiłku." W sklepie Jacka Daniel's.

Zakupy na wieczór. 4% piwo smakowe z dodatkiem whisky. Smaki: jabłko, cytryna, arbuz, czereśnia (nie polecamy)...

W sklepie były różne gadżety. Fot. Monika

Jeden z budynków destylarni. 

Nasza przewodnika Debbie. Ona też lubi swoją pracę.

W razie pożaru wozy strażackie zawsze na miejscu.

Żródło wody, która ma bardzo niski poziom żelaza. Z niej tworzy się KAŻDĄ zawartość butelki Jacka Danielsa.

Słowianki z Jackiem.
Beczki.
Leżakowanie. Fot. Klaudia.


Najciekawszym elementem było spacerowanie po różnych poziomach hali produkcyjnej. Był tam zakaz fotografowania, więc bardziej pochłaniałam informacje i ciekawostki. Jedną z nich jest to, że każdy pracownik razem z wypłatą co miesiąc dostaję butelkę whisky. Inną, to że w okolicy jest tak wysokie stężenie alkoholu w powietrzu i glebie, że drzewa mają tam czarną korę. Świetnym momentem było oglądanie jak zboże pracuje w ogromnych zbiornikach. A zdecydowanie najbardziej nam się podobało wąchanie drewna przez które alkohol się destyluje (chemicy Wy się na tym znacie, nie ja!) i dzięki niemu ma brązowe zabarwienie (o ile dobrze ZROZUMIAŁAM i zapamiętałam). Nie wiedziałam o tym jak w całym procesie ważne są beczki robione ręcznie na terenie fabryki.  Ta wycieka była dla mnie świetną okazją do dowiedzenie się  czegoś całkowicie nowego. Teraz mogę mówić, że byłam w miejscu produkcji  jednego z najsłynniejszych alkoholi na świecie. Chciałabym serdecznie pozdrowić wszystkich smakoszy tego trunku, w szczególności moich dorosłych kolegów.  

W drodze powrotnej miałyśmy nieprzyjemną sytuację w Tajskiej restauracji... Uwielbiam, jak na moje pytania: czy ta zupa jest z mięsem? czy jest na mięsie? W odpowiedzi słyszę: możemy wyjąć mięso i nie będzie z mięsem... A potem z karty dań przeczytałam, że na 10 różnych sałatek KAŻDA ma jakiś rodzaj mięsa, a zupełnie nie mogłam  się dogadać co do opcji bez mięsnej. Byłam za delikatna mówiąc, że będę chora. Teraz będę mówić, że mam alergię na mięso i mogę umrzeć. (Tego mogą się bardziej przestraszyć, bo Ameryka to kraj odszkodowań.) Niezadowolone opuściłyśmy to miejsce i pojechałyśmy do znanego i lubianego IHOPu (International House of Pancakes). 

Wróciłyśmy do Nashville, doprowadziłyśmy się do porządku i pomimo prawie nie przespanej nocy, ruszyłyśmy poznać wieczorne atrakcje tego miasta. 

Nasza imprezowa ekipa. 
Tego wieczoru głównym celem był klub, w którym przetańczyliśmy pół nocy. W drugiej połowie posprawdzaliśmy kilka barów z których słyszeliśmy dobrą muzykę. Koło północy dopadł mnie kryzys i byłam tak zmęczona (przypomnę: 11 godzin jazdy, około 1,5 spania w samochodzie, wycieczka do destylarni=3 godziny w samochodzie), że już tylko szłam za moją drużyną i w każdym barze szukałam tylko miejsca siedzącego. Wytrzymałam tak długo jak pozostali mieli siły i gdy tylko usłyszałam, że wracamy odruchowo powiedziałam: Wreszcie!

Przy śniadaniu zrobiłyśmy plan dnia. Postanowiłyśmy przejść się spacerkiem do centrum i pooglądać miasto w dzień.

Architektura Nashville.



Zaszłyśmy do Visitor Center i tam poczytałyśmy trochę ulotek... 

... oraz zrobiłyśmy sesję z gitarą. Fot. Monika.

Broadway street w dzień.

Replika partenonu w oryginalnych rozmiarach, zbudowany w 1897 roku. Obecnie galeria sztuki. Zamknięta w niedziele...

Wyskok do Grecji. 
Korzystając z możliwości jakie daje podróżowanie samochodem, zdecydowałyśmy się postawić stopy w kolejnym stanie, który był już tak blisko (1 godz. 40 min. w jedną stronę). Tym stanem była Alabama. 

"Where the skies are so blue, 
Sweet home Alabama 
Lord, I'm coming home to you."


Punktem docelowym było miasteczko Huntsville, a sama droga do niego była bardzo malownicza. 


Pomnik dwustulecia miasteczka. 

Z chodnikiem wypełnionym nazwiskami zasłużonych mieszkańców.

Lunch w Taco Mamie. Polecamy! Pysznie, zdrowo (moje to po prawej) i tanio, prawie jak za darmo!
Pomimo, że nazwa brzmi trochę jak Taco Bell, to naprawdę świetne miejsce! 
Przed wyjazdem z Alabamy poprosiłyśmy obcego chłopaka o zrobienie zdjęcie moim polaroidem. Bardzo przejęta tłumaczyłam mu jak ma wyglądać to zdjęcie i jak działa ten aparat. Spytał mnie w jakim kraju kupiłam taki świetny aparat (chyba słyszał polski), moja odpowiedź rozśmieszyła wszystkich: na amazonie! (To internetowy portal zakupowy, gdzie można kupić WSZYSTKO, WSZYSTKO. Za to go kocham i nienawidzę.)

W Nashville byłyśmy już wieczorową porą. Tej nocy spałyśmy w bardzo fajnym i tanim hotelu/motelu, który dostosowany był idealnie do naszych potrzeb. Był tam nawet odkryty basen, w którym prawie się wykąpałyśmy, a rano jadłyśmy gofry na śniadanie. 

Widok z hotelowego balkonu. Znajdź Batmana. 
Nasz ostani wieczór miał spełnić moje oczekiwania co do stolicy muzyki country. Zaplanowałyśmy zimne piwko w moim wypadku cydr z muzyką na żywo w tle, spacerek po nieznanych z poprzedniej nocy miejscówkach oraz w przypływie sił zabawa taneczna. Ustaliłyśmy, że o 3 rano najpóźniej jesteśmy w hotelu, żeby być w miarę wypoczęte przed co najmniej 14 godzinami jazdy. 

Widok z dachu gdzie wznosiłyśmy wspaniałe toasty. Po lewej Visitor center
W Nashville najbardziej rozrywkową ulicą jest Broadway Street. W każdej kamienicy znajdują się bary, najczęściej wielopoziomowe z przestrzenią i stolikami na dachach. Wszędzie słychać muzykę na żywo, cudowne było to, że na każdym piętrze barów grał inny zespół. Hitem, który słyszałyśmy tego wieczoru co najmniej 4 razy był utwór "Sex on fire" zespołu Kings of Leon (Tu można posłuchać.).
Broadway Street, ulica pełna neonów.



Powyższy zespół podobał mi się najbardziej. Był dużym zespołem- wokalista i gitarzysta, bas, klawisze, perkusja, bębny, saksofon i trąbka. Grali covery  (nawet Eminem w wersji rockowej!) oraz piosenki swojego autorstwa.

Ten niedzielny wieczór był spokojniejszy niż sobotni, nie było kolejek do wejść i takich dzikich tłumów na ulicy, ale mimo to, wszystko tętniło życiem. Czułam się o wiele lepiej, byłam wypoczęta! Bardzo udzielił mi się klimat tego miejsca, ludzie i tak ogromna ilość muzyki na żywo będącej na bardzo dobrym poziomie. Charakterystyczne dla Nashville były dziewczęce stylizacje: letnia, zwiewna, krótka sukienka i kowbojki.  Zwiedziłyśmy całą ulicę i każdy bar, pub, klub, który natrafiłyśmy na swojej drodze.  Zespoły muzyczne były bardzo różne. Duże, małe, samotni gitarzyści i wokaliści, czy urocze wokalistki. Nieoczekiwanie dużo czasu spędziłyśmy w karaoke bar.

W ostatnim miejscu spotkałam Polaka z Chicago. To znak, że Polacy są wszędzie!

Wspomniałam, że trochę jak w Teksasie? 
Wszyscy kochają kowbojki!
Do hotelu wróciłyśmy chwilę przed trzecią, a powodem ostatniej przygody były nasze rozmagnesowane karty hotelowe. Musiałam iść do recepcji po nową, bo przez 15 minut nie mogłyśmy sobie z tym poradzić. Rada: nie trzymajcie ich nawet w tej samej torebce co telefon.

Planowo z Nashville wyruszyłyśmy o 10 rano. Oczywiście szalenie dodałyśmy sobie dwie godziny drogi i przejechałyśmy przez stan Kentucky, w którym żadna z nas wcześniej nie była. Na szczęście moi wspaniali hości zgodzili się, by inne dziewczyny też prowadziły samochód, więc do pierwszego przystanku powadziła Ola. Pierwszy raz siedziałam na tylnej kanapie w samochodzie, którego ZAWSZE jestem kierowcą. Oczywiście zdarzało mi się być w nim pasażerką, ale siedziałam wtedy z przodu. Tym przystankiem było muzeum marki samochodowej Corvette. Nie jesteśmy takim fankami motoryzacji, by wydawać 10 dolców na zwiedzanie, a też nie za bardzo miałyśmy na to czas, więc odpuściłyśmy oglądanie wystaw. Wizja tak dalekiej drogi do domu i korków związanych z powrotem z długiego weekendu nakazywała mi oszczędzanie każdej minuty.

Takie fury. Fot. Klaudia
Niestety nie mogłam wymienić hondy na ten oto samochód. Fot. Ola.
Po Oli samochód prowadziła Monika, a ja po przerwie na przekąski (kanapki z Subwaya) ucięłam sobie regenerującą drzemkę.  Po niej byłam gotowa do prowadzenia samochodu przez następne 10 godzin. W Nashville jest inna strefa czasowa niż w Wirginii. Różnica to tylko jedna godzina. ale w drodze powrotnej wydłużyło nam to trasę.  Tak jak wyjechałyśmy z Nashville o 10 rano, chwilę po 3 rano byłam w swoim domu. 

Spontaniczny wyjazd z obcymi dziewczynami był świetnym przeżyciem. Każda przyznała, że w piątek po całym tygodniu pracy miała trochę takie "nie chce mi się", więc żadna nie oczekiwała super przygody. Wyjazd przerósł nasze wyobrażenia. Doskonale się zgrałyśmy ze sposobem podróżowania i podejściem do życia. Często dopadały nas zaraźliwe głupawki.  Łącznie zamknięte w małej przestrzeni samochodu przejechałyśmy około 1800 mil = 2700 kilometrów w trzy dni i dwie noce. 

Dziękuję Wam dziewczyny! Specjalne pozdrowienia dla Klaudii, Oli i Moniki! Jesteście super!
W skrócie. Kolaż: Klaudia