Translate

wtorek, 2 sierpnia 2016

Szkoła i nowa pieczątka w paszporcie, Montreal.

Moja wycieczka do Montrealu była w ramach szkoły. Każda au pair jest tu na wizie J1, czyli studencko-pracowniczej ma obowiązek zrobienia 6 kredytów, czyli punktów zdobywanych za godziny zajęć (10 godzin = 1 kredyt). Host rodzina jest w obowiązku dać au pair $500 do wykorzystania na naukę. W tym roku nie za bardzo potrafiłam odnaleźć się na stronach pobliski uniwersytetów, więc zapisałam się tak jak Ania na kurs o Montrealu połączony z wycieczką do tego miasta. Za ten kurs zdobyłam 4,5 kredytów. 

Zajęcia miałyśmy przez 3 niedziele marca, po 6 godzin każde. Oczywiście z przerwą na lunch. W mojej grupie ponad połowa au pair była z Niemiec (wśród au pair generalnie największy procent to ludzie z Niemiec. Bardzo wiele osób postanawia sobie zrobić gap year i przyjeżdżają tu zaraz po liceum.), były trzy Polki, Brazylijka, Holenderka, Austriaczka, nie było nikogo z Francji. Nasz prowadzący był bardzo sympatyczny, ale zajęcia nie były porywające. Na dwóch pierwszych podawał tematy do dyskusji oraz krótkie filmy związane z tym jaki wpływ na Montreal miała Francja. Ostatnie zajęcia polegały na prezentacji wybranego przez siebie tematu. Ja oczywiście wybrałam festiwale odbywające się w Montrealu. Skupiłam się głównie na wydarzeniach związanych z filmem i sztuką, bo intuicyjnie przeczuwałam, że inna dziewczyna opracuje temat festiwali muzycznych. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym w mojej prezentacji nie lokowała produkt jakim jest nasz polski, wspaniały Przystanek Woodstock. Stwierdziłam, że jeżeli mamy tyle Niemek i Niemca w grupie, to może być to dla nich interesujące...  z Berlina do Kostrzyna są tylko 92 kilometry!

W cenie tego kursu oprócz zajęć mieliśmy przejazd autokarem z Waszyngtonu do Montrealu i z powrotem, 3 noce w hotelach, jedno śniadanie oraz autokarową wycieczkę z przewodnikiem.

Zbiórka i wyjazd był w czwartek o 6 wieczorem z Union Station, czyli dworca autobusowego w DC. Dla niektórych nie obyło się bez przygód. Mnie uratowały minuty od ogromnego stresu, jaki przeżyła Ania i bardzo duża część naszej grupy.

Z racji tego, że Ania mieszkała bardzo blisko mnie to byłyśmy umówione, że jedziemy razem autobusem do dalszej stacji metra. Przystanek Ani były o jeden wcześniej. A ja postanowiłam, że razam z hostem i młodszym chłopcem (z którym spędziłam cały dzień, bo chorego odbierałam ze szkoły) pójdę na przystanek szkolnego autobusu starszego dziecka i tam się z nim pożegnam. Co śmieszne jak tak się żegnaliśmy widział nas jego przyjaciel... Powiedział swojej mamie, że wracam do swojego kraju, bo miałam walizkę i żegnałam się z chłopcami. Po ostatnich przytuleniach poszłam na mój autobus. Już po wcześniejszych doświadczeniach z tym środkiem komunikacji wiedziałam, że te autobusy jeżdżą jak chcą. Sprawdzając coś w telefonie zdziwiłam się, że autobus 4A już nadjechał, wsiadłam, rozglądam się i nie widzę Ani. Dzwonię do niej i nie mogę przestać się śmiać (śmieszą mnie dziwne sytuacje życiowe), "Cześć Aniu, wsiadłam do autobusu, hahahha, ale ciebie tu nie ma. hahaha.". I tak sama dojechałam do metra i ustaliłyśmy, że nie czekam na Anię tylko jadę na Union Station. Na miejscu dowiedziałam się, że był pożar w metrze i moja linia właśnie została zamknięta... Nasza opiekunka grupy najpierw powiedziała, że na nikogo nie czekamy (bo po drodze mamy jeszcze dwie grupy do odbioru w innych miastach, które też będą czekać i nie wiedzieć co się dzieje), ale gdy uświadomiła sobie, że brakuje prawie połowy osób postanowiła poczekać. I tak zamiast o planowanej 6 wyjechaliśmy około 7:30. Gdy już Ania dojechała (wcale nieostatnia!), to bardzo mi się spodobała jej opowieść jak łapała taksówkę z ulicy, tak jak w Amerykańskich filmach...

Dla urozmaicenia pare słów od Ani z jej perspektywy:

Wbrew przeciwnościom losu, czyli jak to Anna jednak dotarła na dworzec Union Station, gdy całe metro w DC szlag trafił (a takie piękne, amerykańskie!)

Na przystanek autobusowy przy Route 50 wyszłam sobie z pewnym zapasem czasowym, idę przez zielony mostek z moją torbą na kółkach. Mostek łączy przeciwne strony 3-pasmówki Route 50. Patrzę, a tu nadjeżdża autobus 4A (ten mój, co jedzie na stację metra Rosslyn). To był wcześniejszy autobus, ale już spóźniony. Nie było szans, zdążyć i dobiec. Czekam na przystanku na kolejny. Dzwoni Marianna, ona już siedzi w autobusie, bo też wcześniej wyszła, ale ten wcześniejszy spóźniony jeszcze złapała. Czekam i czekam. Kolejny autobus przyjechał, spóźniony 10 minut. Dojechałam na stację metra Rosslyn. Wskakuję do pociągu metra. Czekam i czekam. Pociąg nie rusza, kolejne 15 minut zmarnowane. Wypadam na powierzchnię, przed stację metra. Dzwonię po taksówkę. Ma być za 5-10 minut. Po 15 minutach ani widu, ani słychu. Gdzie ten Pan Taryfiarz!!!?? Dzwonię znowu. Kobieta Dyspozytorka mówi, że całe metro zamknięte, taksówkarze jeżdżą jak chcą, klops. Rozłączam się, klnę już pod nosem (choć nie zdarza się to często). Przejeżdża taksówka (Red Top Cab), a ja jak w amerykańskich filmach macham i nawołuję z krawężnika. Taksówka podjeżdża, zatrzymuje się. Kilku ludzi też ma na nią chrapkę, ale ja już wskakuję do taxi. Jest moja! Pędzimy na Union Station, oczywiście miasto zakorkowane, bo setki innych ludzi też mieli ten pomysł z taksówką. Dopadam Union Station, taksówka kosztuje jak za zboże - 25 $ (na szczęście moi hości pokryli te koszty). Na stacji czeka już Marianeczka, która przez cały czas tej szalonej gonitwy z czasem wspierała mnie mentalnie i telefonicznie. Autobus jest, wsiadamy. Pozostałe kilkanaście osób z wycieczki też utknęło w otchłaniach stołecznego metra i próbuje się wydostać i do nas dotrzeć. Na resztę owieczek zaczekaliśmy i godzinę póżniej wyjechaliśmy z DC. Podróże kształcą, nie było nudno, to na pewno.



Tak umilałyśmy sobie czekanie na spóźnialskich.

Dziękuję Aniu!


Po odebraniu ludzi z Baltimore i Filadelfii, po łącznie jakiś 4 godzinach jazdy nocowaliśmy w hotelu gdzieś w New Jersey. Rano jedliśmy tam śniadanie i ruszyliśmy. Do tego, że mam kontrolę paszportową, albo pokazuje dowód na lotniskach przywykłam, ale do kontroli paszportowej na granicy lądowej, mimo wszystko dzięki strefie Schengen kompletnie odwykłam. Na przejściu granicznym USA i Kanady musieliśmy wyjść z autobusu i każdy indywidualnie podchodził do celnika i pokazywał dokumenty. Nikt z naszej grupy na szczęście nie miał żadnych problemów.

Do Montrealu  i naszego hotelu dotarliśmy około godziny 17. Tam to popołudnie było naszym czasem wolny.


Wyjazd dla au pair = brak dzieci i walizki na kółkach.

Panorama Montrealu z kościołem św.  Marii.

Poszyłyśmy z Anią na spacer po okolicy i pobudzającą kawę. Do hotelu wróciłyśmy po około 2 godzinach, trochę odpoczęłyśmy i zaczęłyśmy szykować się na wieczór. Jak już byłyśmy gotowe, udałyśmy się do imprezowo-barowej części miasta, która była bardzo blisko naszej lokalizacji.


W miejscu, którego nazwy nie pamiętam wypiłyśmy smaczne drinki i zjadłyśmy kolacje.

Pogoda w Montrealu była cudowną przerwą od deszczu, który padał przez 3 tygodnie w DC. fot. Ania.

Po kolacji zaczęłyśmy poszukiwania miejsca w którym możemy potańczyć. Tak spotkałyśmy niemiecką część naszej autokarowej grupy i razem z nimi poszłyśmy do miejsca, które nazywało się Thursday. W Kanadzie, tak jak w Polsce picie alkoholu i wchodzenie do klubów jest dozwolone od 18 roku, więc większość au pair, które są nieletnie w Stanach, bardzo lubi wycieczki do Kanady i w pełni wykorzystuje czas tam spędzony.


W Thursday spotkałyśmy Jolę z naszej grupy zajęciowej.

Następnego dnia jadłyśmy śniadanie w jednej z kawiarni, która była polecana przez naszą przewodniczkę. Było słychać, że dla obsługi tego miejsca językiem narodowym jest francuski. 
"Do Sturbucksa możecie iść wszędzie, wybierzcie coś bardziej lokalnego."

Okazało się, że byłyśmy gotowe o godzinę wcześniej, więc sobie trochę spacerowałyśmy.

Na zdjęciu widać, która jest zakochana ;) Na tej wyciecze zaczęłam używać selfie stick, jest bardzo pomocny!

Jedno z pierwszych zdjęć zrobionych moim Instax'em, 

 Po zbiórce i przeliczeniu, wszystkich au pair wyjechaliśmy na wycieczkę z przewodniczką, która była bardzo kompetentna, zaangażowana i zabawna.


Nasza przewodniczka z flagą Montrealu, herb jest taki sam.
Pierwszym punktem była bazylika Notre-Dame, która jest najstarszym neogotyckim kościołem w Kandzie. Ciekawostka, którą zapamiętałam: w tym kościele ślub brała Celine Dion.

Przepiękny neogotycki ołtarz.

Kaplica, w której odbywają się śluby (osób mniej popularnych).

Oczywiście selfie z katedrą.

Znaczną część tej wycieczki spędziliśmy w autobusie, ale z niego też bardzo dużo widzieliśmy.

Nasza przewodniczka mówiła, że w Montrealu są dwie pory roku: zima i remonty. 

Kolejnym przystankiem był jeden z punktów widokowych.



Polska część naszego autokaru.

Moje ulubione zdjęcie z tego wyjazdu, słowiański znak nieskończoności. fot. Agnieszka S. pomysł Ania.

Odwiedziliśmy również inny punkt widokowy położony na wzgórzu, z którego rozciągała się panorama. Nie były to dla mnie krajobraz zapierający dech w piersiach, ponieważ jak widać Montreal nie jest miastem pełnym wysokich, nowoczesnych budynków, czy też pięknych, ogromnych barokowych kościołów, czy majestatycznych zamków. 

Wpadłyśmy z Anią na zdjęcie z Agnieszką. fot. Agnieszka S.

Przejrzyste niebo, to to czego nam brakowało w DC!

Montreal Biosphere, to pawilon Stanów Zjednoczonych, który zostały po Expo 67, obecnie jest to muzeum środowiska.
Po autokarowej wyciecze  z panią przewodnik mieliśmy czas wolny, podczas którego spacerowałyśmy po starym mieście.

Jola, ja, Ania.

Trafiłyśmy do lokalu gastronomicznego, jadłyśmy tam obiad i wypiłyśmy po kolorowym drinku.




Z okien restauracji rozpościerał się piękny widok.

Jednym z miejsc, które chciałyśmy zobaczyć było podziemne miasto. Nie mam z niego zdjęć ponieważ dotarłyśmy tam po 18, kiedy to wszystkie sklepy były już pozamykane. W tym czasie chyba tylko my się tam poruszałyśmy. Podziemne miasto zostało wybudowane w 1962 roku i jest wielkim centrum handlowym. Miejsce to rozkwita tłumem konsumentów, zimą gdy na powierzchni jest śnieg.

Wymęczone spacerowaniem wróciłyśmy do hotelu, w którym zabrałyśmy trochę sił i udałyśmy się zobaczyć rzeźby przed Muzeum Sztuki.


Dale Chihuly, The sun. fot. ktoś.

Po obejrzeniu całej kolekcji rzeźb okolicy muzeum, a było ich całkiem sporo. Ponownie udałyśmy się do imprezowej dzielnicy. Nasza zabawa muzyczno-taneczna (określenie Agnieszki S., które bardzo mi się wtedy spodobało) trwała do zamknięcia klubu, czyli godziny 4 rano, ale nie wracałyśmy jeszcze do hotelu. Znalazłam w Montrealu o 4 rano kawiarnię, która była otwarta, miała zieloną herbatę i pączki z Nutellą! Do hotelu wróciłam około 6 i tak tylko dosłownie chwilę się przespałam i wzięłam prysznic, bo o 7:40 była nasza zbiórka.

Żadna z au pair  nie zgubiła siebie ani swoich dokumentów. Wszyscy na czas cali i zdrowi pojawili się w lobby, po 95% z nas było widać, że noc była bardzo długa. W drodze powrotnej nasz autobus był bardzo cichy i spokojny... Największym poruszeniem była ponowna kontrolna graniczna. Pan celnik, który mnie sprawdzał był bardzo miły.

Montreal jest bardzo ładnym i europejskim miastem, pełnym bardzo różnych turystów, w którym wszędzie widać wpływy Francji. Dużo częściej słyszałam język francuski niż angielski.  Taka forma zajęć połączonych z wycieczką jest opcją przyjemną z pożytecznym.

Tyle miłości, performuję się ze sztuką! fot. Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz