Translate

poniedziałek, 25 lipca 2016

Chicago - ogórkowa w wietrznym mieście


Zalezienie biletów lotniczych w cenie, która nam odpowiada i w terminach pasujących do naszych grafików nie było łatwe. Koniec końców, bilety kupowałam w środku nocy, po konsultacji tylko z Anią, która jeszcze nie spała. Natalia dowiedziała się o wszystkim rano, a Terka zdecydowała się na wyjazd tydzień później.

Do Chicago wybrałyśmy się w połowie kwietnia. Nasz lot było o 6:40 rano z Baltimore, więc musiałyśmy wyruszyć o 4 w nocy, żeby dojechać (byłam kierowcom) na lotnisko i spokojnie przejść wszystkie kontrole. 

Uwielbiam wschody słońca z perspektywy okna samolotu.




Po przylocie zamówiłyśmy Lift'a (To samo co Uber, ale czasami bardziej korzystne cenowo), żeby dojechać do naszego noclegu, gdzie zostawiłyśmy nasze bagaże. Tej przejażdżki nie wspominamy miło, ponieważ odnalezienie nas przez kierowce zajęło mu ponad 40 minut (w których naliczał nam już pieniądze przejazd, a my widziałyśmy, że zaczął nas "szukać" na autostradzie). Jak zobaczyłam rachunek na $50, a nie tak jak miało być na $20 od razu wiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić. Napisałyśmy do tej firmy maila i bardzo szybko różnica wróciła na moje konto. 

Taki wycinanki... fot Ania.


... zobaczyłyśmy zanim dojechałyśmy do centrum w dzielnicy w której nocowałyśmy.
Zwiedzanie rozpoczęłyśmy od jednego z najpopularniejszych miejsc w Chicago czyli od Millennium Park i rzeźby Cloud Gate, powszechnie znanej z nazwy The Bean, czyli fasolka. 

Rzeźba przyciąga tłumy turystów, ale pomimo tego bardzo dobrze się ją ogląda. Rzeźba ma w sobie to co uwielbiają kobiety, czyli lustrzaną powłokę, w której można się przejrzeć. Spacerowanie wokół i pod nią sprawiło mi ogromną frajdę!

Selfie spod fasolki, czyli w chmurowej bramie. fot Ania

Leżakowanie.

Hipnoza.

Fasolka w całej okazałości, wraz z odbijającym się indriustialnym krajobrazem. fot. Ania

Ile razy na tym zdjęciu widać moje ręce?

Panorama Chicago

Spacerowym krokiem udałyśmy się w pobliże jeziora Michigan. Lazurowa woda, bezchmurne niebo, otoczenie bardziej przypominało Bahamy niż miasto.


Nie, nie próbowałam skakać.

Pogoda była bardzo wietrzna,  a ja trochę podziębiona więc tylko ściągałam i ubierałam moje warstwy ubrań.

Port.


Nieoczekiwanie w drodze ku polskiej dzielnicy, gdzie jak się wcześniej okazało mieściło się nasze airbnb, trafiłyśmy na kolejną ikonę wietrznego miasta...


Chicago Theatre





Pierwszy bardzo długi i intensywny dzień skończyłyśmy w czeskiej restauracji niedaleko naszego lokum, w tej restauracji obsługiwała nas Polka. Nasza Czeszka Terka zamówiła smaki, za którymi tęskniła od ponad roku.

Svickova i czeskie piwo. Fot. Terka

Natalia, Ania i ja korzystając z happy hour wypiłyśmy zdrowotnie po kieliszku śliwowicy.


Podczas tego wyjazdu dużo spacerowałyśmy i tak drugiego dnia trafiłyśmy na znak drogi 66.


Zdjęcie z dedykacją dla Radzia, Miłosza i Kordzia (fanów bajki "Auta"). fot. Ania 

Drugiego dnia naszym najważniejszym celem był punkt widokowy SkyDeck, czyli dawna Sears Tower. Obecnie jest to drugi najwyższy punkt widokowy na świecie. 


Na "dachu świata". fot Terka

108 pięter, 4423 m... byłam trochę przestraszona, ale niezmiennie Marianka-Słowianka! fot. Terka

Przystanek Woodstoock w Chicago. Na jednym z najlepszych zdjęć jakie zrobiłam na tej wycieczce Ania. 

Jedno z nielicznych nie selfie. Terka, ja, Ania, Natalia. fot. ktoś za nami w tej ogromnej kolejce.

Na tą atrakcje potrzebowałyśmy około 2,5 godziny. Warto dodać, że nie było szalenie długich kolejek. Bardzo mi się podobało, że wszędzie podczas  'drogi na szczyt', było bardzo dużo ciekawostek oraz interaktywny quiz o tym budynku. W widzie na 108 piętro oglądaliśmy film, który porównywał wysokości innych najwyższych budynków. 

Piękne widoki. fot. Ania

Po tych wrażeniach na bardzo wysokim poziomie udałyśmy się na pizzę, ale nie taką zwyczajną, tylko w stylu Chicago deep-dish. Jest to pizza na grubym cieście.  Tak jak Piper z  "Orang is new black" nie jestem jej fanką. Jednakże świetnie było spróbować czego charakterystycznego dla tego miasta i oczywiście wegetariańskiego.

Niestety w soboty nie działa happy hour.

Pan kelner podał nam pierwsze kawałki, więc nawet nie miałam czasu na zdjęcie nienapoczętej pizzy.

Po tym obiedzie udałyśmy się odpocząć na plaży w centrum miasta.

Nie byłyśmy tam długo, ponieważ plaża bardzo szybko znalazła się w cieniu drapaczy chmur.

Artystyczna industrialna panorama.

Może wydawać się, że nie zobaczyłyśmy wiele, ale przez to, że tak dużo chodziłyśmy bardzo dobrze poznałyśmy okolice centum i pobliskie kawiarnie.

Kwiaty wietrznego miasta. fot. Ania
Ostatnim punktem na naszej liście była kolacja w polskiej restauracji.. I tak ja po ponad pół roku, Natalia ponad roku oraz Ania po 20 miesiącach w Ameryce zjadłyśmy coś polskiego, czego same nie przygotowałyśmy. Jedna z nas miała łzy w oczach... nie zdradzę która, ale jej znajomi na pewno wiedzą, że to o nią chodzi.

Pyszna ogórkowa, z PRAWDZIWYM chlebem. Na drugie oczywiście były pierogi.. za szybko je zjadłam żeby zrobić fotkę.

Wschód słońca w drodze na lotnisko.

Weekendowe Chicago bardzo mi się podobało. Wiem, że to jedno z tych miast, do których kiedyś chciałabym wrócić.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz