Translate

środa, 7 czerwca 2017

Bogaty port na Morzu Karaibskim-San Juan, El Yunque National Forest

Przed przyjazdem mojej mamy do Stanów, rozmawiałyśmy co możemy razem zrobić. Chciałam spełnić jej marzenie i zabrać ją nad Niagarę. Nie potrafiłam się jednak zabrać do planowania tej wycieczki i po kolejnej rozmowie na Skypie stwierdziłam, że w lutym nie jest to najlepszym pomysłem. 

Przyjaciółka moje host rodziny rzuciła pomysł: Puerto Rico, ponieważ to miejsce, które warto odwiedzić w każdym miesiącu, szczególnie w tych mroźnych. Był grudzień, więc szybko podchwyciłam tą ideę. Oczywiście zabrałam się za szukanie tanich lotów. Znalazłam błyskawicznie, loty bezpośrednie, z DC, pasujące z czasem mojej host rodzinie.

Puerto Rico to po hiszpańsku bogaty port. Jest to wyspa na Morzu Karaibskim, odkryta w 1493 roku przez Krzysztofa Kolumba. Obecnie jest to terytorium nieinkorporowane (obowiązują w nim wybrane elementy Konstytucji USA) Stanów Zjednoczonych.

 Jak okazało się na lotnisku nasze bilety były TSA Pre, czego nie zauważyłam.  Dzięki temu nasza kontrola bezpieczeństwa trwała mniej niż 10 minut. Bez kolejek, bez ściągania butów i bez wyciągania elektroniki z plecaka. Wylot miałyśmy w piątek wieczorem, po trzech i pół godzinie lotu, w środku nocy wylądowałyśmy w Puerto Rico. 

Pierwszy dzień był bardzo spokojny. Wyspałyśmy się i powędrowałyśmy na plażę. Droga z naszego airbnb nie była długa, ale już ten krótki spacer pozwolił nam zauważyć różnicę w przyrodzie i architekturze.

Mango.

W drodze na plażę.


Blue time. Pierwsze plażowanie w 2017 roku.
Po kilku godzinach słodkiego leniuchowania i czytania książek, postanowiłyśmy ruszyć z miejsca i pojechać zobaczyć stare miasto. Nasz gospodarz polecił nam zobaczenie dwóch historycznych fortów. Zaczęłyśmy od San Felipe del Morro Fortress. Byłyśmy pod wrażeniem lokalizacji, architektury i widoków.





Oczywiście, że musiałam się zaczerwienić na raczka. Fot. Mama.

Panorama.

Fort.


Fot. Pani Strażniczka Parku Narodowego.



Fort jest niezwykle fotogeniczny.

Fot. Mama.


Fot. Jakaś Pani


Fotograficzna złota godzina, więc selfie musiało być.



Było trochę wietrznie. 
Stare Miasto jest przepiękne, jak dla mnie bardzo europejskie. W 1983 roku zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. 



Wieczorem spacerując po Starym Mieście trafiłyśmy na performance. Kilka osób grało na bębnach, ktoś śpiewał, a przy tym akompaniamencie tańczyły dziewczynki, dziewczyny i kobiety w pięknych spódnicach.  Każda występowała indywidualnie. Oglądając je miałam wrażenie, że poprzez taniec opowiadają swoje historie. Było za ciemno i za magicznie, by łapać ten moment na zdjęciach.

Nasz niezwykle pomocny gospodarz polecił nam bar w którym była prawdziwa salsa. Przed sceną znajdowała się przestrzeń w której odbywały się bitwy taneczne, jednakże wszyscy w barze poruszali się w rytmie muzyki, niezależnie od wieku i płci. Polecam takie doświadczenie, bo w takim miejscu można poczuć klimat całej wyspy i bardzo się zrelaksować przy różnych napojach. Zaskoczyło mnie tylko, że to wszystko skończyło się w piątek o 11 wieczorem... 






Następnego dnia wypożyczyłyśmy samochód i wyruszyłyśmy do El Yunque National Forest, czyli  do lasu deszczowego 40 minut od San Juan. Zarówno ja, jak i moja mama nigdy wcześniej nie byłyśmy w dżungli. 
Bardzo byłam przejęta prowadzeniem innego samochodu niż "moja" honda. Fot. Mama.

Roślinność dżungli jest zupełnie inna niż nam znana.

Takie piękne kwiaty można było znaleźć na ziemi.


Jednym z punktów była wieża, z takim pięknym widokiem.



Jestem zakochana w tej dżungli.

Mama i dżungla.

Miał to być hike, a okazało się, że to tylko droga do wodospadu - kąpieliska.

Bambus!

Orchidea 

W górach jest wszystko co kocham. 


Nasza biała gwiazda.

Trzeciego i przedostatniego dnia obudziłam się chora. Wysokie temperatury i klimatyzacje zawsze działają na mnie źle. Może moim błędem było picie wody z lodówki, a nie butelkowanej. (Z tą wodą diagnozę postawiła Terka, "Nie widziałaś Seksu w wielkim mieście, ona była chora przez wodę!")

Gilberto, nasz gospodarz. Fot. Mama.

Miałyśmy samochód jeszcze przez pare godzin, więc pojeździłyśmy trochę po mieście i tak trafiłyśmy na dzielnicę pełną różnorakich murali. 




Chyba mój ulubiony. 

Patrzę na krasnala i czuję się prawie jak we Wrocławiu.



Po oddaniu samochodu przysługiwała nam darmowa przejażdżka, więc wróciłyśmy do Starego Miasta, by zobaczyć twierdzę  Castillo del Morro. Bilet kupiony pierwszego dnia był ważny przez tydzień, a w jego cenie był autobus kursujący między fortami.






Te urocze domki.

Chyba bardzo dużo polski au pair tam jeździ, bo nawet się postarali o polską wersję językową.

Tyle bananów!
Popołudnie spędziłyśmy w kawiarni, bo byłam tak słaba, że nie miałam siły na spacerowanie. Poza moim osłabieniem dodatkowym czynnikiem wpływającym na nasze zmiejszenie zapału do zwiedzania był deszcz. Razem z mamą byłyśmy bardzo szczęśliwe, że w dwa pierwsze dni tak długo jak byłyśmy poza naszym lokum, tak długo nie padało. Deszcz to chleb powszedni w Puerto
i pomimo, tego że miałyśmy kurtki, parasol to i tak bardziej skłaniało nas to do bycia w domu, rozmawiania z Gilberto o różnicach między Polską, Stanami, a Puerto Rico  czy czytania książek. Padało codziennie w nocy - taki klimat.

Wylot miałyśmy popołudniu. Ostatniego dnia pomimo deszczu z nadzieją na chwilowe przejaśnienia poszłyśmy pożegnać się z oceanem i plażą.


Oczywiście musiałam zmoczyć sobie leginsy...

i zrobić coś śmiesznego. Fot. Mama.

Mama podróżniczka! 

Nasze 3,5 dnia w Puerto Rico wykorzystałyśmy w miarę naszych możliwości. Puerto Rico jest przepiękną wyspą, która jest bogata zarówno w zabytki jak i kulturę oraz niesamowitą florę. Pomieszanie hiszpańskiego z angielskim daje wrażenie, że wszyscy są bardziej przyjaźni. Wyjazd pomimo końcowego osłabienia uważam, za wspaniały. Po siedemnastu miesiącach w Ameryce miałam przy sobie Mamę tylko dla siebie, na żywo. Byłyśmy na wspólnych wakacjach, tak jak mamy to w zwyczaju robić, gdy jestem w Polsce. Mama okazała się idealnym travel buddy, bo zgadzała się na każdy mój pomysł i nie miała, żadnego problemu z pójściem do baru zobaczyć prawdziwą salsę, czy chodzi po dżungli. Miałam też ogromną motywację, by mieć chociaż zarys planu na każdy dzień i wspólnie odkrywać nieznane. 

1 komentarz:

  1. Wspaniałe wspomnienia do końca życia. Dzięki córeczko. Nie pływałam z delfinami, pływanie było wyjątkowo trudne. Ale za to widziałam czarnego kolibra na wolności.
    Było cudnie cudnie cudnie.

    OdpowiedzUsuń