Translate

czwartek, 23 marca 2017

Wyjazd na sanki, jazda psim zaprzęgiem i sukterami śnieżnymi

Moją przyjaciółkę Darię zdziwiło bardzo, że w tym roku w styczniu wybieram się na północ, gdzie śnieg i mróz. Przecież jest tyle ciepłych stanów, wiele wysp... Zdecydowałam się na zimowy nienarciarski wypad bardziej ze względu na ludzi niż miejsce. Nie żałuję! 

W konwersacji z przyjaciółmi poznanymi na Alasce padło, że Arnie i Harman wybierają się w zimie do Vermont. Nacieszyć się trochę zimą i odpocząć od zgiełku miast. Arnie mieszka w Londynie, chciał uciec od tłumów i hałasów. Harman mieszka gdzieś w Ohio. Nigdy nie byłam w Vermoncie, a poza tym nie wiedziałam kiedy może mi się nadarzyć kolejna okazja do spotkania z tymi ludźmi. Wiedziałam również, że zahaczymy też o inne stany takie jak New Hampshire, Main i Massachusetts.

Z lotniska Reagana, które jak pewnie już wspomniałam jest 10 minut samochodem od mojego tutejszego domu, wylatywałam o 8 rano. Kierunkiem był Boston. 

Z lotniska Reagana do Bostonu samoloty latają co godzinę.

Arnie był w trasie już od ponad tygodnia zaczął w Kanadzie. Po paru dniach, w środę z Bostonu odebrał Elenę i Harmana. Ja nie chciałam brać dodatkowej środy wolnej (ten dzień co tydzień był bardzo intensywny - podwójne zajęcia karate- kempo dla starszego chłopca), zdecydowałam dołączyć do grupy w czwartek. W Bostonie miałam 1,5 godziny na to żeby dostać się na dworzec autobusowy i dojechać Megabusem do Montpelier. Miasteczka, które jest stolicą stanu Vermont. 


Tak wyglądał mój przystanek autobusowy... spodziewałam się jakiegoś mini dworca.

Pierwsze wspólne zdjęcie po 5 miesiącach. 

Pierwszym punktem naszej wspólnej wycieczki była fabryka popularnych na całym świecie lodów Ben & Jerry.

W cenie $4 biletu była wycieczka z przewodnikiem i próbka lodów. Oczywiście w najciekawszej części czyli hali produkcyjnej nie można było robić zdjęć...

Z ciekawostek pamiętam, że każdego dnia produkowany jest tylko jeden smak,  a produkcja ma 9 etapów.  Nasz przewodnik był zabawny, ale jego żarty głównie opierały się na przedrostku  "Mu". Jego poczucie humoru było dla mnie zabawne, bo mówił tak zwane suchary... ja je bardzo lubię.

(Mój ulubiony suchar: Co robi traktor u fryzjera??? Warkocze.)



Selfie z biletami.

Ekologia jest bardzo ważna!

Sklep z pamiątkami jak wszędzie!

Motyw na kartkach "peace, love & ice cream" estetycznie bardzo przypomina mi loga Woodstocku...

Przed konsumpcją.

Praca marzeń, tester lodów.

A wszystko zaczęło się od busa... 

Fabryka z zewnątrz.

Z fabryki ruszyliśmy do domku, który nam znalazłam i gdzie mieliśmy spędzić następne dwie noce.

Warunki pogodowe były różne... 
Był to domek gościnny na środku niczego, w pobliżu jeziora. Wystrój wnętrza był bardzo rustykalny. Śmialiśmy się, że jak w większość airbnb, w kuchni można znaleźć wszystkie nieużywane przez gospodarzy sprzęty na przykład maszynkę do robienia makaronu.

Nasze lokum miało sypialnię, antresolę (która była dodatkową sypialnią), kuchnię z pokojem dziennym oraz łazienkę. 

Uwielbiam takie piece!

Zjedliśmy wspólną kolację, a po niej graliśmy w planszówki.

Następnego dnia musieliśmy wstać o świcie i dojechać do miejsca spotkania z psimi zaprzęgami.

Widok z okna sypialni.
Gdy zobaczyłam psy w klatkach zaczęło mi być ich szkoda. Już od 10 lat jestem wegetarianką (tak jestem szalona, ale i zdrowa, mogę dzielić się krwią!) i dobro zwierząt jest dla mnie istotne. Widząc je troszkę przestraszone zastanawiałam się nad tym czy jest to zgodne z moją moralnością...

Smutne oczy.

Droga do szlaku zajęłam nam pół godziny. Podążaliśmy za samochodami z psami.

...ale gdy tylko psy zostały wypuszczone z klatek wszystkie bardzo się ożywiły i nie mogły się doczekać się by być zaprzęgnięte. Cała nasza ekipa według zaleceń właścicieli psów głaskała i tuliła psiaki, które bardzo tego chciały tego kontaktu. 


Wszyscy byli bardzo radośni.

Selfi z psiakami musi być! One są takie urocze i każdy chciałby selfie!
Każdy z nas pomagał zakładać psom uprzęże, co nie było łatwe, bo nigdy wcześniej tego nie robiliśmy, ale dostaliśmy szczegółowe instrukcje.

Tak było zimno i wietrznie. Uwielbiam jak opatulona jest Elena. Fot. Andy.

Gotowe.

Na początku sanami kierował Andy, a ja i Elena siedziałyśmy w nich wygodnie i byłyśmy nawet przykryte czymś w rodzaju koca. Już od samego początku jazdy przestałam mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, bo widziałam jaką radość niesie to psiakom. Andy jest człowiekiem z pasją, uwielbia to co robi i kocha każdego psa. Razem z żoną ma ich aż osiemnaście. Każdy z pupilków ma swoje imię, wybieg i mnóstwo historii, którymi dzielił się Andy. 


Andy, Elena i ja.

Nasza perspektywa.

Gotowe do biegu cały czas.

Każda z nas miała okazję współprowadzić sanie. Ten sposób był lepszy niż siedzenie w saniach, bo było można podziwiać widoki oraz nie było tak zimno. Arnie, Elena i ja polecamy spanie w tych saniach. Zasnąć jest bardzo łatwo. 

Po trzygodzinnej jeździe psiaki dostał lunch. Arnie i Harman byli w razem w innych saniach, ponieważ zdecydowali się na cały dzień jazdy, który trwał 2 godziny dłużej. W tym czasie ja z Eleną zajęłyśmy się pieskami z naszego zaprzęgu, zjadłyśmy nasze lunch, zdrzemnęłyśmy się troszeczkę i chłopaki już pojawili się z powrotem. 


Zapracowały na obiad. 
Tego wieczoru na kolację jedliśmy pizzę, a później  oczywiście graliśmy w grę i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. 

Poranek i specjalne zdjęcie dla Nikki. Fot. Arnie.

O poranku zmienialiśmy lokalizacje. Przed wyjazdem poszliśmy jeszcze na spacer po jeziorze.

Kadr prawie idealny. 


Było wietrznie. 

Skakanie po BARDZO zamarzniętym jeziorze... czasami mam "genialne" pomysły.



Przed wyjazdem zaatakował mnie groźny pies.... Fot Harman
Bagażnik cały zapakowany.

Droga zajęła nam troszkę więcej niż planowaliśmy. Po drodze też minimalnie zmieniliśmy nasz plan.
Podczas tego dnia bardzo chciałam pójść gdzieś na jakąś zimową wędrówkę, ale było za późno. Pozostał mi tylko spacer po nowej okolicy z Eleną. Chłopki pojechali na zakupy.


...

Wianki Marianki i śnieg. Fot. Elena 

Jest śnieg, jest zabawa! Fot. Elena

Elena w krainie czarów.

Makro na miarę możliwości telefonu.
 
Ta fotografia nie jest czarno-biała. 

Śnieżny makijaż. Fot. Elena

Wszyscy wróciliśmy w podobnym czasie, więc bardzo szybko Arnie zabrał się za przygotowanie kolacji, Harman za rozpalanie ogniska. My z Eleną za internetowe sprawy.

Dwa łosie. Fot. Arnie.

Ludzie i ogień.
Podczas jedzenia zadzwoniliśmy do naszej Nikki. Członkini naszego gangu zawiązanego na Alasce. Nikki jest z Australii, więc podczas rozmowy w nasz sobotni wieczór, ona miała niedzielne południe. My byliśmy otoczni śniegiem z temperaturą minusową, a ona ukrywająca się w domu przed gorącym dniem. 

Pomimo, że wszyscy z telefonami to i tak graliśmy w Banana Grams. Po angielsku, prawie nie byłam najgorsza.

Nowa gra, która nie jest już produkowana, a bardzo mi się spodobała.

Nazywa się Maka Bana.

Moose house miał bardzo dziwną konstrukcję. Z kuchni było okno do jednej z sypialni. 

Trzeciego dnia naszej zimowej eskapady mieliśmy zarezerwowane skutery śnieżne. Przed jazdą obejrzeliśmy film instruktażowy. Zmieniliśmy buty na bardziej odporne na warunki atmosferyczne, dopasowaliśmy kaski i busem zostaliśmy dowiezieni do punktu ze skuterami.

Jazda trwała dwie godziny. Była łatwiejsza niż myślałam, ale nie byłam nią tak zachwycona jak reszta. Podążaliśmy po lesie z pagórkami i mostami za instruktorem w grupach pięcioosobowych.  Na początku czułam lekki niepokój, bo na maszynie byłam zdana sama na siebie, ale bardzo szybko ogarnęłam jej działanie i nie myliłam gazu z hamulcem. Maksymalna osiągana przeze mnie prędkoś to było coś koło 35 mph czyli około 56 km/h. Na trasie mieliśmy krótką przerwę, zorganizowaliśmy sobie bitwę na śnieżki. Nikt nie chciał do nas dołączyć, ale było widać, że nawet z oglądania nas mają dużo radość. Dla mnie jazda skuterem była strasznie głośne, a podążanie gęsiego zmuszało do wdychania spalin, które czułam przez parę kolejnych godzin. Przez ostanie 10 minut tylko się ścigliśmy na zaśnieżonym polu. 


Takie tam w kasku.

W drodze do skuterów.

Nasze rumaki. 

Ja i "moja" maszyna.

Dream Team!

Narada o wyścigowej taktyce.

Bardzo zależało mi na tym, żeby zrobić jakąś zimową trasę spacerowo-górską. W wypożyczalni skuterów, były także inne sprzęty oraz pan przewodnik. Dał nam mapę, pokazał trasę i zalecał wypożyczenie raków. Mówił, że są tam trzy szlaki: 30 min, 1 godzina lub 2 godziny. Po wcześniejszych wrażeniach wybrałyśmy z Eleną średnią trasę. Jakie było nasze zdziwienie gdy po 20 minutach wróciłyśmy do punktu startowego... Także w 1,5 godziny przeszłyśmy wszystkie ścieżki, bez żadnego dodatkowego ekwipunku.    



Taki wrocławski akcent w Vermont!



Artystyczna panda! Fot. Elena.

Nasza ostatnia wspólna kolacja była ze wszystkiego co nam zostało. Po niej graliśmy w grę, której nazwy nie pamiętam. Znielubiłam ją ponieważ zasady były bardzo skomplikowane i w pełni zrozumiałam jak trzeba się tam poruszać pod koniec gry, gdy było już za późno na jakąkolwiek strategię.




W poniedziałek Arnie odwoził nas na lotnisko w Bostonie, z którego każdy oprócz niego miał swój samolot. Byłam tam 3 godzin przed moim lotem, który był opóźniony. Na moje szczęście, bo dzięki temu mogłam zmienić rezerwację i poleciałam samolotem wylatującym o 13, a nie o 16. Jak wróciłam do DC, to miałam chwilę żeby pogadać z hostką i już biegłam na przystanek autobusowy starszego dziecka i spędziłam z nim całe popołudnie. 

Żegnało nas słońce.

Ten wyjazd był dla mnie bardziej wyjazdem z ludźmi niż do miejsca. Bardzo chciałam się spotkać z chociaż częścią gangu z Alaski szybciej niż jak wrócę do Europy. Wyjazd był zabawny, w pełni anglojęzyczny, śnieżny, mroźny, pełen gier planszowych (czego mi bardzo brakowało!), obfity w nawiązania do wyjazdu na Alaskę oraz nieznanych mi aktywności zimowych.  Wiem, że spotkam się z tymi ludźmi jeszcze nie raz! 


Tak, spakowałam się w małą walizkę, w środku była była między innymi bluza, sweter, spodnie i rękawiczki narciarskie, dwie czapki.... Potrzebujesz porady jak się spakować, napisz!

1 komentarz: