Translate

sobota, 10 września 2016

Missisipi, dzika Alaska, Grizlly i Homer


Moja wycieczka na Alaskę była w pełni zorganizowana. musiałam tylko kupić bilety lotnicze, spakować się i pojawić się pod jednym z hoteli w Anchorage w niedziele o 7:30. Taką forma podróży była zachwycona Ania, która z tą sama firma była rok wcześniej rownież na Alasce, a podczas swojego travel month wybrała się z nimi na zachodnie wybrzeże. Na jednym z comiesięcznych spotkań z LCC (LCC to local childcare consultant, czyli osoba z agencji dla au pair, która sprawdza, czy wszystko między au pair a rodzinami jest w porządku oraz organizuje comiesięczne spotkania swojej lokalnej grupy w celu integracji au pairs) Ani, na które wybrałam się z nią była prezentacja oferty tej firmy. Prowadził ją jeden z liderów wycieczek. Jak się pózniej okazało lider mojej wycieczki. Już przed wyjazdem, a zaraz po zarezerwowaniu przeze mnie wycieczki, dostałam maila, że opcja, którą wybrałam (tańsza z nocowaniem pod namiotami), ze względu na małą ilość chętnych nie odbędzie się... ale w tym samym terminie mogę pojechać na tą samą wycieczkę, tylko że z nocowaniem w hostelach i hotelach. Opcja droższa, ale oni wiedzieli (tak myślę), że jestem au pair, więc dostałam zniżkę w wysokości różnicy między cenami.
Postanowiłam, że polecę dzień wcześniej, żeby nie lecieć na wariatkę z obawą, o przesiadki, różnicę czasu, godzinę zbiórki i tego, że przez całonocną podróż będę nieprzytomna. Lot miałam o 6:55 rano, wiec musiałam wstać o 4 rano. Z każdym moim większym wyjazdem mam taki problem, że nie potrafię zabrać się za pakowanie. Podobnie miałam przed przylotem do Stanów, co budziło duży niepokój mojej mamy. Dwa dni przed wylotem moje walizki były wciąż prawie puste, a organizacja potrzebnych rzeczy na rok wcale nie jest łatwa. Na Alaskę pakowałam się w piątkowe popołudnie w towarzystwie Ani na Facebooku, która odpowiadała na pytania typu: czy zabierać krótkie spodenki? (Nie!) Czy potrzebuje stroju kąpielowego? (Nie zajmuje dużo miejsca.) oraz Darii (mojej najlepszej na świecie wrocławskiej, akademikowej współlokatorki!), która podziwiała jak wszystko roluje, również służyła radą i pogawędką. Rolowanie ubrań jest bardzo dużą oszczędnością miejsca, a rolowanie w zestawy dzienne jest bardzo praktyczne i szybkie przy decyzji o tym co ubrać. Polecam, oczywiście tylko dla osób, którym tak jak mi żelazko jest prawie obce. Bardzo jestem z siebie dumna, że potrafiłam się spakować na 10 dni na Alasce tylko w moją małą podręczną walizkę i plecak.



Wstałam o 4 rano, ubrałam się, zjadłam śniadanie (bo przecież to najważniejszy posiłek w ciągu dnia...) i zamówiłam ubera, ponieważ komunikacja publiczna jeszcze nie działała. A na lotnisko na szczęście jest blisko. Byłam zaskoczona tym jak lotnisko jest puste, oczywiście zanim odnalazłam właściwą drogę do lini, której używałam chwile mi to zajęło. Dopiero na lotnisku się odprawiałam, bo z nieznanych mi przyczyn nie mogłam zrobić tego przez internet. Nie pomagało także to, że ani mój host dad ani host mum nigdy nie mieli do czynienia z linią lotniczą o nazwie Sun Country. Tak, żyłam z odrobinką niepewności, czy wszystko będzie dobrze z moją rezerwacją, ale miałam kilka scenariuszy gdyby pojawiły się problemy. Na szczęście, jak już trafiłam do odpowiedniego punku, odpowiednich lini lotniczych wszystko było ok. Wcześniej półprzytomna i bardzo podekscytowana prosiłam o pomoc z odprawą w okienku Southwest, a nie Sun Country.

Po kontroli bezpieczeństwa jak siedziałam z biletami przy mojej bramce zorientowałam się, że podczas mojej przesiadki mam aż 6 godzin w Minneapolis i jest to prawdopodobnie odpowiedni czas na to, żeby coś zrobić w tym mieście. Ze wsparciem przyszła mi polska grupa au pair na facebooku, gdzie spytałam o to co mogę zrobić w ciągu tego czasu. Po 2 godzinach lotu czekała na mnie bardzo pomocna odpowiedź ze wskazówkami jak się gdzie dostać.

W Meaneapoliss wybrałam się na spacer do Downtown, które nie było spektakularne. Jednakże architektura tego miasta jest bardzo różnorodna.
Budynek biblioteki
Nie wiem co to za budynek.
W drodze do rzeki.
Przypadkowo dotarłam na najstarszy most w Minneapolis...
... na rzece Missisipi.
Bardzo chciałam zobaczyć ratusz w tym mieście.
Pomimo, że nie na początku nie miałam zamiaru wybrać się do Mall of America - największego centrum handlowego w Stanach, bo uważam, że centra handlowe wszędzie są takie same i nie lubię ich "zwiedzać". Pojechałam tam, bo nadal miałam dużo czasu między lotami.
Byłam tylko w jednej części, która zaskoczyła mnie, znajdującym się tam ogromnym parkiem rozrywki.  
Promocja filmu. 

Po 40 minutach i lunchu wróciłam na lotnisko. Miałam dosyć tego tłumu i hałasu, który panował w tym miejscu.

Lot do Anchorage przespałam, więc po wylądowaniu na Alasce, byłam w miarę wypoczęta i jeszcze bardziej poekscytowana. Już przy lądowaniu zobaczyłam lasy, góry i ocean. Ten widok uświadomił mi jak bardzo tęskniłam za naturą i zielenią w takich ilościach. Z lotniska odebrała mnie moja couchsurfing'owa hostka, która zabrała mnie do Downtown. Ku mojemu zdziwieniu miasto pozbawione jest drapaczy chmur, wszędzie jest bardzo dużo przestrzeni, widać niebo i przepiękny krajobraz górski. Poszłyśmy na kolację, następnie przeszłyśmy się szlakiem spacerowym. Trafiłam na cudowną hostkę. Odebrała z lotniska, pokazała miasto i jeszcze podwiozła na miejsce naszej zbiórki.


Spokój, cisza, natura.


Znak, który na Alasce jest normą.
Nie wiedziałam co mam zrobić z tym drzewem, więc pozowałam. Jak widać uśmiech nie schodził z mojej twarzy. fot. K.

Jak już wspomniałam zbiórka była o 7:30, ale mimo tej wczesnej pory widziałam błysk w oczach wszystkich uczestników. Rozpoczęliśmy od sprawdzenia obecności i gry integracyjnej z zapamiętywaniem imion. Dla mnie niezwykle ważne jest otaczanie się osobami dla który angielski jest językiem ojczystym. Po raz kolejny mi się poszczęściło, ponieważ w skład mojej grupy wchodzili Nikki i Kelly z Australii, Laura i John z Wielkiej Brytanii, Arnie z Belgii (mieszkającego w UK), Harman z Indii (od 10 lat w USA) oraz Helena z Niemiec. Nasz tour lider/kucharz/przewodnik/niania/kierowca Clayton jest rodowitym Amerykaninem. Po sprawach organizacyjnych ruszyliśmy.

Już po 5 minutach byliśmy zachwyceni tym w jak pięknym miejscu przyjdzie nam poznawać. Pierwszym przystankiem był park w którym znajdowały się zwierzęta, które nie przeżyłyby w naturalnych warunkach. Wszystko było ogrodzone i bezpieczne.


Poranna kąpiel, miś na dzień dobry.


Niedźwiedź. Fot. Arnie.

Znajdź niedźwiedzie.


Z tej platformy obserwowaliśmy niedźwiadki.


Piżmowół. 


Czułości reniferów tundrowych. "Love is in the air"


Łoś rozmyślający o deszczowej pogodzie.
Ryś. Te oczy! Fot. Arnie
Jednym z przystanków był spacer wzdłuż turkusowej rzeki. Fot. Laura.

Zatrzymaliśmy się przy wjeździe do miasteczka o nazwie Homer.


Roztaczały się tam piękne widoki.

Zrobiliśmy pierwsze grupowe zdjęcie, ale przed nim ochrzciliśmy naszą drużynę nazwą "Oh damn!", które było reakcją Arniego na to, że potrzebujemy nazwę.

Po zakwaterowaniu w przecudownie położonym hostelu, wybraliśmy się na spacer do centrum miasteczka, czyli portu.


Z takimi widokami po przebudzeniu i wyjściu z budynku, mogłabym budzić się codziennie.
Romantyzm i rzeczywistość nadmorskiej miejscowości.
Plaża, woda, góry! 
Przy przystani, gdzie zaparowane (zacumowane?) były łodzie natrafiliśmy na przeurocze zwierze. Byliśmy zachwyceni, gdyż była od nas maksymalnie 2 metry. Oczywiście jak je się znudziło to odpłynęła...


Ta wydra była przesłodka. Fot. Mój iPhone

Znakomita modelka! Fot. Laura.


Nawet ogonem nam machała! Fot. Laura
Wieczór spędziliśmy przy ognisku grając w grę, której tytułu nie pamiętam, ale było bardzo bardzo zabawnie.

Następny dzień miał być naszym ostatnim spokojnym dniem, w którym możemy się wyspać. Arnie i Harman zdecydowali się na wędkowanie, więc o świcie wyruszyli na połowy. Dla mnie ta z racji mojego podejścia do zwierząt (to moi przyjaciele, więc ich nie jem i nie zabijam, oprócz komarów) ta atrakcja nie była zachęcająca.




Zamiast na ryby, wybrałam się na spacer na plażę, do której było 5 minut z hostelu, zrobiłam to jeszcze przed śniadaniem.
Naszymi atrakcjami tego dnia było Visitor Center, które przybliżyło mi historię Alaski.



Wizyta w cukierni Two Sisters, wszystko było wegetariańskie! Wybór słodkości i nie tylko, był tak ogromny...


... że nie mogłam oprzeć się podwójnemu deserowi na drugie śniadanie. Babeczka brzoskwiniowa i bez glutenowe  brownie.
Po takich pysznościach udaliśmy się na szlak, dla mnie był to krótki, łatwy i przyjemy spacer.

Dziwna ostrość, ale to dla osób zaznajomionych z filmem "Into the wild" ("Wszystko za życie"), którzy ostrzegali mnie przed różnymi jagodami na Alasce.
Przed wejściem na szlak nasz lider powiedział nam, że nie powinniśmy maszerować w ciszy i mamy głośno rozmawiać. To odstrasza niedźwiedzie... poczułam, że jestem na Alasce.
Tak sobie szliśmy. Ja, Laura, Nikki, Kelly, Helena.
Cel wędrówki. Fot. Clayton.


Panorama.


Selfie z selfie stick... Clayton, Kelly, Laura, ja, Nikki, Helena i John. Funny pic.


Artystycznie.
Po naszej wędrówce odebraliśmy chłopaków z siatką pełną halibutów, które były kolacją dla mięsożerców przez dwa dni, ale w bardzo różnych formach. Dla mnie były grillowane pieczarki i bakłażan.


Przed kolacją udałam się na plantację malin, która znajdowała się na terenie hostelu.
Uwielbiam maliny, bo kojarzą mi się z moim tortem urodzinowym.
Nic tylko siedzieć i jeść przy takim otoczeniu. 
My zapewniliśmy sobie rozrywkę w postaci gry siatkówki, której brakowało mi przez całe lato! #olympicrio
Grupowo na terenie Seaside Farm
Nazajutrz opuszczaliśmy to piękne miejsce. Taki krajobraz już nam się nie powtórzył.

Podczas naszej gry w siatkówkę urosło trochę namiotów.
Helena i Laura, cichy poranek.
Taka rejestracja...


Ciąg dalszy nastąpi...

1 komentarz: