Translate

czwartek, 22 września 2016

Na środku niczego, kanu, wspinaczka lodowcowa, pożegnania.

Siódmego dnia naszej wyprawy mieliśmy do przejechania zaledwie 162 mile (243 km), a pokonaliśmy w około 4,5 godziny. Jak na szybkość poruszania się samochodem w Stanach to bardzo długo... To wszystko przez to, że większość trasy była jak na zdjęciu poniżej. Drogą na środku niczego. Otoczona tylko niskopienną roślinnością z widokiem na góry.  

Van, nasz prawie dom.

Jedna z przerw na zdjęcia z mostu z bardzo malowniczym krajobrazem.

Selfie!
Gdy już dotarliśmy do miejsca naszego noclegu  McLaren River Lodge byłam zachwycona. To miejsce było na naszej trasie po środku niczego. A raczej pośrodku kwintesencji Alaski - góry, rzeki, bardzo mało ludzi, brak zasięgu mojej sieci komórkowej (stały element wyjazdu), bardzo słabe wifi (mi się nawet nie udało z nim połączyć). Cudownie!

Takie piękne widoki z mojego pokoju.

W barze i restauracji wisiała mapa świata. Uwielbiam takie pomysły na pozostawienie po sobie śladu. Każdy podróżnik, będący tam mógł wbić szpilkę w miejsce z którego pochodzi. Dotrzeć tam wcale nie jest tak łatwo. Dla mnie z Waszyngtonu było to około 4 200 mil (6 300 kilometrów), a z mojego rodzinnego Leszna... o 4 632 mile  (6 949 kilometrów w lini prostej) więcej. W tym momencie pisząc ten post, uświadomiłam sobie jak daleko od domu byłam... 13 249 kilometrów. Wiedziałam, że między Alaskę i Polskę dzieli 10 godzin różnicy czasu, ale nie miałam pojęcia jakie są to odległości. Potwierdza to tylko moją teorię o końcach świata. Według niej jednym z nich jest właśnie Alaska (większość Amerykanów ma do niej daleko), a drugim jest Australia, bo prawie wszędzie jest z niej do przebycia pół świata. O innych końcach świata nie mam jeszcze teorii.  

Mapa świata skąd pochodzą goście.

Byłam bardzo podekscytowana, ponieważ moja fioletowa szpilka była trzecią wbitą na terenie Polski. TRZECIĄ!
 Fot. Harman.

Przybita mniej-więcej w Lesznie, aż mi się ręce trzęsły. Mam nadzieje, że geografowie wybaczą mi to mniej-więcej.
Bardzo podobało mi się zagospodarowanie przestrzeni wspólnej w tym miejscu. Oprócz części restauracyjnej, był także bar ze stołem bilardowym,  kącik telewizyjny z dwoma wielkimi sofami, mięciutkim dywanem i poduszkami, całe dwa regały książek i filmów, mini wystawa tego co można kupić oraz pare zabytkowych eksponatów. Pomimo, że na środku niczego jest to perfekcyjna lokalizacja do spędzenia paru dni na łonie natury z mnóstwem możliwości różnych rozrywek. Co najważniejsze bez Internetu. 

Mały skansen.
Przed kolacją graliśmy w Banana Grams. A po posiłku udaliśmy się na spływ rzeką łódkami zwanymi kanu. Jak czekałam na resztę dziewczyn rozmawiałam z Mikem, który tam pracował. Jest bardzo szczęśliwym i spostrzegawczym człowiekiem.  Zgadł, że jestem z Polski... Powiedział, że świadczą o tym moje jasne włosy, niebieskie oczy i rumiane policzki.

Takie byłyśmy zadowolone!  Fot. Clayton
Kanu zapakowane na motorówce i Mike.
Mike płynie po chłopaków.
Na środku niczego. Pomysł i fot. Helena.

Nasz lider Clayton. 

Gdy już chłopaki dopłynęli do nas motorówką, była nas nieparzysta liczba osób, więc ja byłam Kleopatrą, siedziałam i wspierałam dobrym słowem wszystkich dookoła.  Podczas naszego spływu przeprowadziliśmy z Kelly'm (Australia) i Heleną (Niemcy) niezwykle interesującą konwersację o systemie edukacji w naszych rodzinnych krajach w porównaniu z tym, co obserwuje w Stanach.

Najlepsza miejscówka! Fot. Helena.
Najbardziej urokliwymi momentami tego spływu były spotkania z bobrami.  Było ich bardzo dużo. Świetnie było je oglądać w ich naturalnym środowisku. Widzieliśmy jak wskakują do wody, pływają, machają ogonem, żują korzenie przy brzegu...  Niestety końcówkę spływu trochę zmokliśmy, bo zaczęło padać.

Bóbr!
Po wypiciu gorącej czekolady, zmieniliśmy trunki i graliśmy w grę odnalezioną na półce między filmami. Cards Against Humanity, czyli Karty Przeciwko Ludzkości to Apples to apples w wersji dla dorosłych. Gra polegająca na dobieraniu karty, która najbardziej podpasuje osobie będącej sędzią do jej "głównej" karty w danej rundzie (To nie jest tak skomplikowane jak zabrzmiało). Karty Przeciwko Ludzkości są tylko dla dorosłych, z ogromnym dystansem do siebie oraz znających się już troszeczkę. Oczywiście uczyłam się nowych słówek (jak przez cały wyjazd!), ale przez i dzięki temu, że nie miałam internetu zdana byłam na pomoc Laury.



Oczywiście jaką kartę musiała wylosować jedna Polka w towarzystwie: "Inwazja/najazd Polski".

Wybrałam mniejszą porcję naleśników, a i tak była przeogromna. Ważniejsze jest tło!
Zostawiłam też swojego dolara. Jak wrócę po latach chcę, go tam odnaleźć. A może ktoś z Was to zrobi? Wisi nad mapą. 




Następnego dnia do pokonania mieliśmy 250 mil (375 kilometrów), potrzebowaliśmy na to około 7 godzin.  Ponieważ kontynuowaliśmy drogę pośrodku niczego.
Niezwykle malownicza trasa.



Rzeka, lasy i góry.

I most.
Ten dzień był specjalnym dniem dla Nikki, bo były to jej dziewiętnaste urodziny. W prezencie od całej grupy dostała Starbucks'owy kubek z Alaską (Każdy stan ma swoją wersję kubka. Tak jak nie przepadam za Starbucksem, tak gdyby nie problemy bagażowe mogłabym mieć całą kolekcję kubków z miejsc w których byłam, bo są po prostu ładne.), kartkę i misia - Ranger Rob. Clayton jako wspaniały lider upiekł urodzinowe babeczki! 

Birthday girl & Ranger Rob strzegą Alaski.
 Ostatnie dwie noce spędziliśmy w miasteczku McCarthny... nie można dojechać samochodem.  Van został na parkingu, a my z najpotrzebniejszymi rzeczami w plecakach przeszliśmy przez kładkę i ponownie odcięliśmy się od świata.

Kładka do McCarthny.
Łóżko Nikki i jej prezent.

W miasteczku znajdują się dwie restauracje, hotel, hostel oraz może ze cztery domy.
Downtown McCarthny. 

Nie narzekaliśmy na brak rozrywki, ponieważ udało nam się trafić na koncert wokalistki z Nashville. Graliśmy w Banana Grams oraz kości. Zapomniałam wspomnieć, że w Denali Clayton nauczył nas grać w chińskie kości. Jest to gra bez zwycięzców, tylko z przegranymi.  Na początku jeszcze w Denali opornie szło mi złapanie zasad, ale potem się rozkręciłam. Mimo wszystko nawet nie podejmę tu próby wytłumaczenia reguł.

The Golden Saloon
Przedostatni dzień naszego wspólnego doświadczania Alaski był pochmurny (taki jak 70% wyjazdu) nie zniechęciło to nas do aktywności w plenerze. 

Jeden z domków.

Gdy dojeżdżaliśmy do punktu, w którym załatwialiśmy wszystkie formalności związane wchodzeniem na lodowiec przez naszą drogę przechodził niedźwiedź. Przechodził. Niedźwiedź. Miś. Kolejny zobaczony w warunkach naturalnych, bardzo, bardzo blisko nas. Byłam w szoku. Znowu na szczęście byliśmy w vanie (specjalnym, kursującym tylko na jednej trasie).

Miasteczko duchów, dawniej miejsce poszukiwania i wydobywania złota.

Nikki, Laura, Helena, Harman i ja postawiliśmy na ice climbing, czyli wspinaczkę lodową.  Pozostali wybrali tylko wędrówkę po lodowcu.  Podpisaliśmy dokumenty, bo to przecież sport ekstremalny i  mieliśmy to robić na własne ryzyko. Dostaliśmy specjalne buty, raki oraz spodnie przeciwdeszczowe i ruszyliśmy na szlak.


Ekwipunek przygotowany do wspinaczki. Liny, raki i czekany.
Napięcie rośnie z każdym krokiem.
Nigdy wcześniej nie chodziłam po lodowcu (Śnieżnik w styczniu z Ulą był tylko zaśnieżony!), nigdy nie miałam tak profesjonalnego sprzętu i krótkiego instruktażu jak się w nim poruszać. Ostatnie wspinanie się na ściance wspominam z dzieciństwa i wiem, że przez słabe ręce nie polubiłam tego sportu. A co dopiero wspinaczka lodowcowa... Po raz kolejny na tym wyjeździe robiłam coś po raz pierwszy.

Krajobraz lodowcowy.

Pięknie!

Na lodowcu jest super!

Dziura z krystalicznie czystą wodą, z której robiliśmy herbaty i gorącą czekoladę.

Nasza pierwsza ściana miała około 18 metrów. Do wspinania zgłosiłam się jako trzecia. Osoby przede mną miały trudności z dotarciem na samą górę. Byłam  tym trochę przestraszona, bo jak im się nie udało, to co dopiero mi... Początek był trudny,  ale wskazówki naszego instruktora były niezwykle trafne. Starałam się za nimi podążać: nie wbijać czekanów za głęboko, robić z siebie X, nie podciągać się na rękach, tylko małymi kroczkami piąć się coraz wyżej. W połowie ściany usłyszałam od instruktora "Zaufaj swoim stopom.", odkrzyknęłam "Teraz to ufam tobie!". Oczywiście cała drużyna z dołu mi kibicowała... i się udało. Byłam z siebie bardzo, bardzo dumna.

Adrenalina + satysfakcja = ogromne zadowolenie.

Z racji tego, że pierwsza weszłam na samą górę nie bardzo wiedziałam co mam robić, więc spytałam. Miałam tylko przybrać pozę do zdjęcia i zsunąć się na dół. A to w tym wszystkim było najłatwiejsze. Już po mnie pozostałym osobom też udało się wejść, w drugiej turze weszli już wszyscy. Zauważyłam po sobie, że drugie wejście poszło mi znacznie sprawniej, ale też zaczęłam popełniać małe błędy. 

Fot. Harman.

Nikki w akcji. Skala ściany w stosunku do człowieka. 

Panda Wanda na Alasce. Pierwszy raz ubrana w sierpniu! Na tle zdobytej ścianki.

Przemijanie?

Naszym późniejszym wyzwaniem było wspinanie się z dziury do której najpierw trzeba było zejść. Pierwsza była Nikki, po niej zgłosiłam się ja. Schodzenie w dół jak wspomniałam wcześniej nie jest takie trudne. Miałam ambicję zjeść nisko, żeby się dużo wspinać. Nasz instruktor asekurował nas znajdując się na górze. Jak tak powoli się opuszczałam byłam przerażona. Nie pamiętam, kiedy czułam coś podobnego. W momencie, w którym przestałam widzieć instruktora od razu krzyknęłam STOP, co było znakiem, że to z tego punku będę się wspinać. Upuściłam jeden z czekanów... na szczęście był do mnie przywiązany, ale i tak bardzo trudno było mi chwycić ponownie. Byłam zdana tylko na siebie. Ta ściana była o wiele bardziej wymagająca. Początek już jak trzymałam oba czekany, był bardzo złożony. Musiałam wbić odpowiednio raki, żeby móc "stanąć" i poczuć się odrobinę pewniej, a po następnie czekany. Tam lód był bardzo twardy, więc wbijanie się sprzętem sprawiało wiele trudności. 

Jak już dotarłam bezpieczna i szczęśliwa na górę byłam zachwycona, bardzo podekscytowana, ale także trochę zawiedziona. Żałowałam, że nie zeszłam głębiej. Z perspektywy czasu myślę, że wystarczająco wyszłam ze swojej strefy komfortu i jak na pierwszy raz to duże osiągnięcie.. Cała nasza grupa zeszła mniej więcej na tą samą wysokość.
Początek był najtrudniejszy. Fot i poniższe. Helena.

50 metrów w dół.. może i więcej, ale nie jest to zbadane. Fot. Nikki, GoPro.

Super poza na lodowcu! Australijsko-polska przyjaźń. (fot. Laura)



We did it! Zrobiliśmy to!
Ostatni wieczór w pełnym gronie spędziliśmy na rozmowach i grach oczywiście. Wszyscy byli zmęczeni, bo był to dla nas dzień pełen wrażeń.  

Droga powrotna do Anchorage  trwała około 10 godziny, a było to tylko 310 mil (460 kilometrów). Zajęłam miejsce przy Claytonie, żeby cieszyć się ostatnimi widokami z przedniego siedzenia.

Na Alasce tak jak w Kanadzie istnieją dwie pory roku, zima i roboty drogowe.

Fall/autumn is coming.
Nasza mała międzynarodowa rodzina. Ostatnie zdjęcie na trasie w komplecie.

Trudno mi było wysiąść z Vana, wiedząc, że następnego dnia do niego nie wsiądę i nie będę w gronie tych wspaniałych ludzi, z którymi spędziłam wcześniejsze 10 dni. Nie spodziewałam się po sobie, że tak szybko przywiążę się do moich międzynarodowych przyjaciół, że tyle się o sobie dowiemy, będziemy mieli tyle przygód, dowcipów. Przed wyjazdem wiedziałam tylko, że moja grupa będzie maksymalnie czternastoosobowa, w przedziale wiekowym 18-35. Jeszcze wieczór przed wyjazdem w rozmowie z hostami, mówiłam coś w stylu, że wśród czternastu osób na pewno zaprzyjaźnię się z conajmiej jedną osobą. A ja zyskałam całą paczkę nowych przyjaciół. Myślę, że nasza dziewiątka tworzyła całkiem zgrany zespół.  

Na szczęście po pożegnaniu z Vanem, miałam jeszcze 7 godzin w Anchorage do wylotu. Do swojego hotelu przygarnęła mnie Laura. Tam się ogarnęłyśmy, ja się przepakowałam i razem dzieliłyśmy smutek zakończonej przygody. Większość grupy została w Anchorage na dłużej, więc byliśmy na ostatniej wspólnej kolacji. Tego wieczoru nie graliśmy w żadną grę, a tylko cieszyliśmy się swoimi towarzystwem. Było szalenie! Ja jak Kopciuszek musiałam opuścić towarzystwo o północy i zmierzać w kierunku lotniska. Wszystkich poprzytulałam, dostałam family hug (rodzinny uścisk) i poszłam. Miałam łzy w oczach. Na lotnisku jak siedziałam sama potrzebowałam rozmowy. Uwielbiam lotniskowe darmowe wifi i Darię, nie miała środka nocy i jadła śniadanie wysłuchując jak trudno opusza mi się Alaskę. 

Ostatni wieczór w mieście. Fot. Helena
Pocztówki z Seattle.
Przylot do Seattle.
Wylot z Seattle.
Zakochałam się w Alasce z wielu powodów. Alaska jest miejscem zupełnie inne niż każde, które do tej pory odwiedziłam. Jest przepiękna, nieokiełznana, pusta. Jestem pod wrażeniem tego, że ludzie, których tam spotykałam wszyscy byli szczęśliwi. Moja hostka z couchsurfingu, panie z serwisu podczas rejsu, każdy barman czy kelnerka, Anna z Denali, Mike od kanu, a nawet kasjerzy w marketach. A my turyści wyrwani od swoich codzienności należeliśmy do tej grupy szczęśliwców i byliśmy chyba najbardziej szczęśliwi. Przez cały wyjazd nie wierzyłam w to, że tam jestem i starałam się czerpać w pełni z czasu jaki tam spędziłam. Po sezonie wakacyjnym i dużo większej ilości pracy z chłopcami, naprawdę potrzebowałam takiego wypoczynku. Co ciekawe na Alasce nie spotkaliśmy zbyt wielu dzieci, a to dla au pair na wakacjach ogromny atut! Łącznie nasza objazdówka miała około 1600 mil (2400 kilometrów) vanem pełnym dobrej energii.

Dużo z moich znajomych było zaskoczonych tym, że zamiast do Kalifornii albo Miami (przecież już tam byłam!) pojechałam na Alaskę. Zamiast letnich sukienek i plaży moją codziennością była kurtka przeciwdeszczowa jak druga skóra i góry. Jestem pewna, że mój wybór był dla mnie najlepszy.

Alaskę polecam wszystkim! Ja z pewnością tam wrócę! 

"Dla miłośników dziczy Alaska jest jednym z najpiękniejszych krajów na świecie." John Muir

Finally something in English. First thank to my host parents, whose help me with this trip.
My the best international friends thank you for this 10 amazing days! I'm so happy, that I met you in this beautiful and wild place. Laura, I really enjoyed that you know Russian, so I could use some Polish words and you always understood me. Nikki thank you for every our talks before bed time and really good playlist in van. Helena your determination when we were team in Banana Grams was awesome! I'm sorry that I wasn't good player! (And I  like nuts!) Kelly/Kale you saved my phone a lot of times and I could take more pictures.  You are the best generator good energy in Alaska. (It is unbelievable, you live in the same city like my Australian part of family). John you are our Joke  (Joe) King.  Harman we felt safe with you! Arnie  thank you for many pictures, which I posted here. I like your Yokon Bar question!  Clayton thank you for took care of us  and everything what you did for us.  I had more fun that I had expected! Alaska trek with you it was my the best Alaska trek.
Dear friends, thank you so much!
I love that we are still having got never-ending conversation.
See you in the future. I hope that in Alaska again (I book date in my calendar!), but maybe somewhere closer to east coast in the USA, somewhere in Europe and  Poland when I will be there.
I miss you!

Przed pożegnaniem.  Zdjęcie dostał Clayton, żeby o nas pamiętać.
Arnie, Harman, Clayton, Helena, Nikki, Ranger Rob, Kelly, Laura, wiankmarianki, John.
Fot. przypadkowa pani Azjatka, którą wyciągnęłam z lobby tylko po to by zrobiła to zdjęcie.



1 komentarz:

  1. nie wiedziałam ,że jesteś taka skromna. Ta część najbardziej mi się podobała. Lubię taki żywioł.

    OdpowiedzUsuń