Translate

sobota, 17 września 2016

Najpiękniejsza wędrówka, życie nocne oraz dzikie i niedzikie zwierzęta, magic bus


Po przejechaniu 170 mil (255 km) byliśmy w parku narodowym Kenai Fjords. Nasz lider wieczór wcześniej zapowiedział nam, że mamy być przygotowani do ruszenia na szlak zaraz po wyjściu z vana. Zrobiliśmy i zapakowaliśmy nasze lunche i wyruszyliśmy. Wiedzieliśmy, że tym razem nie będzie to spacer. Clayton zapowiedział nam 4 godziny wędrówki w jedną stronę...

Już przy Visitor Centre, na samym początku szlaku mijaliśmy tablice z datami rocznymi. Ich zadaniem było ukazanie w którym roku jak daleko sięgał lodowiec i jak się zmniejsza. 

Gimnastyka? Z Harmanem. Fot. Arnie.

Po lewej lodowiec, po prawej widać jak działają na mnie endorfiny. Fot. selfie Arnie.


Fot. Arnie.

Moja drużyna z którą pokonaliśmy drogę w zaledwie 2,5 godziny. Ja, Arnie, Kelly i Helena.



Jest super, jest pięknie! Polecam! Fot. Arnie.
Dzięki temu, że wszyscy uwielbiamy zdjęcia, to jest ich bardzo dużo. Na kadrach z tej trasy doskonale widać to jak zmieniała się temperatura, którą odczuwaliśmy i ile radości sprawiało nam wspólna wspinaczka w tak pięknych okolicznościach natury.

Arnie i krajobraz z Star Wars. Moja fotografia artystyczna.

Gdy dotarliśmy na najwyższy i najbliższy lodowcowi punkt było nam zimno. Chłód nadciągał z lodowców, które były niemalże na wyciągnięcie ręki. 


Na tle lodowca o nazwie Exit. Fot. Kelly.

Fot. Arnie samowyzwalacz.

Zachwyt nad pięknem chwili. Fot. samowyzwalacz Arnie.
Jako pierwsi z naszej grupy byliśmy na szczycie, więc mieliśmy bardzo dużo czasu na podziwianie uroków tego miejsca. A także na przeróżnego rodzaju fotografie. Poniższe zdjęcie jest jednym z tysiąca, które zrobiliśmy próbując dopasować się czasowo z samowyzwalaczem oraz  by sprawić chociaż pozory tego, że wszyscy jesteśmy w powietrzu. W skakaniu, tak jak w siatkówce nie jesteśmy najlepsi... Podczas tych prób popłakałam się ze śmiechu, wszystko trwało tak długo, że dołączyła do nas Nikki. Chwilę później Laura, a gdy zmieniliśmy punkt sesji fotograficznej był już z nami Harman.

No to hop! Fot. samowyzwalacz Arnie.

Tu byłam, kolonizacja Alaski (dowcip chłopaków). Fot. Arnie.

Dziewczęca część drużyny.  Fot. Arnie.
Selfie całej zgrai, która dotarła na szczyt.

Usłyszałam "Ty jesteś bardzo selfie dziewczyną... ale dzięki temu wszyscy jesteśmy na zdjęciach...".  Fot. Arnie.


Droga powrotna. Znajdź flagę. Fot. Arnie.
Gdy tak szłam z flagą (wyjątkowo nie kwiatami) we włosach mijałam różnych ludzi i według górskiej tradycji wszystkim mówiłam hi, czy hello. Ciekawe, że ta tradycja (bardziej popularna na tych mniej uczęszczanych szlakach) ma swoje racjonalne wytłumaczenie, którym jest to, że witając się na szlaku patrzysz na twarz mijanej osoby. W razie jej lub Twojego zaginięcia, możecie się nawzajem identyfikować i pomagać w ten sposób w ewentualnych poszukiwaniach. Mijałam się z dwójką chłopaków, już się do nich uśmiecham, chcę mówić hello, ale nie zdążyłam, bo usłyszałam  czystą polszczyzną "Cześć!". Byłam ogromnie zaskoczona tym spotkaniem z rodakami na takim końcu świata jakim jest Alaska. Tak jak w Chicago było to normalne (bo to drugie największe polskie miasto zaraz po Warszawie), w DC czasami się zdarza kogoś spotkać (w 90% to inne au pair), ale w życiu nie przypuszczałabym, że spotkam kogoś z Polski na Alasce... Populacja tego stanu  to 736 732 (Dane z 2014,  źródło United States Census Bureau). Dla porównania populacja Krakowa 761873 (Źródło: http://stat.gov.pl/files/gfx/portalinformacyjny/pl/defaultaktualnosci/5468/7/12/1/powierzchnia_i_ludnosc.pdf ). Porozmawialiśmy chwilę o tym skąd jesteśmy i co my tam robimy, ale nawet nie poznaliśmy swoich imion. Dobrze było spotkać swoich ludzi (bo tu w Stanach, dla mnie "wszyscy Polacy to jedna rodzina), w takim miejscu! 


W drodze powrotnej, gdy nikt na mnie nie czekał pochłonęła mnie fotografia przyrodnicza.

Lodowce są piękne!

Roślinność górska.

Zjeżdżanie na nie-sakach. Obiecałam sobie to zrobić w drodze powrotnej... 

I tak zjeżdżałam. Zdjęcia robił Kelly, obserwowały to Laura i Nikki. (Gif)
Pierwszy raz bawiłam się w śniegu w sierpniu, bo oczywiście nie obyło się bez malutkiej bitwy na śnieżki. Pierwszy raz zjeżdżałam na bez sanek tylko na kurtce (na szczęcie ma długość płaszcza), w sąsiedztwie lodowca, w sierpniu... Dla mnie to jedna z tych rzeczy, które pojawiają się na bucket list (liście rzeczy do zrobienia w życiu) po tym jak się je wykona. W tym zjawisku mistrzynią jest Julka, którą poznałam na Wiankach w DC, zaczynała wtedy swój travel month. Tańczyłyśmy poloneza w białych szatach i wiankach na głowie pod pomnikiem Lincolna z widokiem na Washington Monument. A chwile wcześniej pod tym monumentem zrobiłyśmy performance i zatańczyłyśmy macarenę na Festiwalu Jedzenia. Myślę, że tego dnia byłyśmy bohaterkami wielu snapchatów. 

Takie piękne światło! 
Van czekał na nas na tym parkingu.
Moja pożywna  wegetariańska kolacja. Food porn.

Naszą bazą był bardzo uroczy hostel w miasteczku Seward. Tego wieczoru pomimo zmęczenia, jako jedyna z dziewczyny wybrałam się z chłopakami do pubu o nazwie Yukon Bar. Jak zwykła mawiać moja mama Integracja to jedno z moich imion, więc nie mogłam odpuścić takiej okazji do integracji!
Co wtorek w tym barze jest otwarta scena dla bardzo różnych artystów. Byli piosenkarze i gitarzyści, którzy mogli pochwalić się bardzo dobrym głosem i piosenkami. Swoją twórczość przedstawiła poetka, która odczytała swój wiersz. A także człowiek grający na ukulele, którego występ przetrwaliśmy tylko dzięki wyobrażaniu sobie śpiewających mupetów... To był świetny wieczór, w którym bardzo dużo rozmawialiśmy, poszerzaliśmy wiedzę na swój temat i bawiliśmy się wspaniale. Nawet tańczyłam... nie sama, a z Claytonem, który okazał się doskonałym tancerzem!


Bardzo klimatyczne miejsce, z całym sufitem w dolarach.
Selfie z nowymi znajomymi, sympatyczną parą.
Graliśmy drużynowo w bilard. Byłam najsłabszym ogniwem tych rozgrywek, było bardzo dużo śmiechu!
Kolejnego dnia udaliśmy się na 7,5 godzinny rejs statkiem... Tak, 7,5 godziny to dużo. Widoczność była słaba ponieważ była burza i mgła.



Port.
Test spostrzegawczości- znajdź wydrę.



Głównymi atrakcjami rejsu były lodowce do których podpływaliśmy bardzo, bardzo blisko.  Byłam zdziwiona tym, że są niebieskie.


Oczywiście nasze zdjęcie... tak mam dwa szaliki.
Podczas tego rejsu widzieliśmy wydrę, lwy morskie, foki pospolite, a nawet grzbiet orki (kilka razy). Niestety warunki bardzo nam nie sprzyjały, a mój sprzęt fotograficzny iPhone i polaroid nie sprawdzały się na statku. Strasznie się bałam, że telefon wypadnie mi z rąk i się utopi..

Nasza wycieczka trwała bardzo długo, więc oczywiście zdrzemnęłam się troszeczkę (jak większość mojej grupy i innych ludzi na statku). W cenie tego rejsu mieliśmy także posiłek dla mnie był to ryż z warzywami i sałatka (dla mięsożerców dodatkowo wędzony łosoś i jakieś inne mięso). Na zakończenie dostaliśmy jeszcze sernik i brownie oraz mieszankę owoców. 

Do załogi statku oprócz kapitana, kucharzy i przewodnika- opowiadał gdzie jesteśmy i co powinniśmy widzieć, należały panie, które pomagały w serwowaniu posiłków oraz sprawdzały stan zdrowia pasażerów (i podawały woreczki, chusteczki, wodę). Nigdy nie miałam choroby morskiej, ale przed wejściem na statek zapobiegawczo tak jak całą grupa przyjęłam tabletki, które miały pomóc w przetrwaniu rejsu w dobrym samopoczuciu... Przy tych warunkach atmosferycznych w momencie największych fal, cała moja grupa siedziała na zewnątrz w miejscu, które było najbardziej stabilne na tym statku. Bardzo byłam zdziwiona, gdy panie z serwisu pod koniec rejsu dziękowały za to, że dzięki nam turystom nie muszą iść do normalnej pracy. Wcześniej zastanawiałam się (tak jak Laura) czy one chociaż trochę lubią swoją pracę...

Następnego dnia nasza podróż trwała około 9 godziny (400 m = 600 km). Z Seward dojechaliśmy do Parku Narodowego Denali. Dotarliśmy do miejsca zamieszkiwanego przez psy zaprzęgowe. Gdy się tam pojawiliśmy były bardzo leniwe, spokojne oraz przyjaźnie nastawione. 

Psie rytuały.
Piękne!
  
Większość psów była dostępna do głaskania. Ja i Harman. Fot. Arnie.
O pełnej godzinie 4 popołudniu odbył się pokaz. Gdy tylko Strażniki Parku zaczął swoją prezentację zwierzaki bardzo się pobudziły i wręcz zaczęły szaleć. Każdy chciał zostać wybrany do zaprzęgu.

Ranger Rob (tłum. leśniczy, strażnik parku narodowego) i pies. Fot. Arnie.
Wersja letnia "sań" na potrzeby prezentacji. Fot. Arnie.

Sanie, które były używane zimą.
W tym miejscu były i są przeurocze szczeniaczki, które urodziły się w lipcu. Możliwość oglądania ich na żywo znajduje się tutaj https://www.nps.gov/dena/learn/photosmultimedia/webcams-pups.htm

Po tym tym widowisku udaliśmy się na szlak. Naszym celem były jeziorka.

We love selfie stick!

Zdjęć robiłam niewiele ponieważ mój telefon umarł... tylko się rozładował.

Krajobraz był przepiękny.



Na tym szlaku pierwszy raz w życiu spotkałam bobry. Pierwszy obgryzał pień drzewa, a drugi (a może i ten sam) płyną w jeziorze przy którym szliśmy równolegle do nas. Spotkaliśmy się przy moście pod którym nie mógł przepłynąć, więc po prostu wyszedł z wody i przemaszerował przez naszą ścieżkę i za mostem znowu wskoczył do wody. Dla mnie był to niesamowity widok, gdyż nigdy wcześnie nie widziałam bobra spacerującego jakieś 2 metry ode mnie.

Drugi dzień w Denali, a szósty wyprawy spędziliśmy na wycieczce autobusowej trwającej 8 godzin. Potrzebowaliśmy 4 godzin na to by dostać się do Visitor Center (takie miejsca są wszędzie, pełnią funkcję informacyjno-edukacyjną). Na samym początku przy wjeździe do parku wszedł strażnik parku powiedzieć o zasadach tam panujących. Była to ta sama osoba, której dzień wcześniej słuchaliśmy... Ranger Rob. Zaczęliśmy żartować, że w tym ogromnym parku jest tylko jeden strażnik, albo jest tak dobry w swojej pracy, że ma klony... Na trasie mieliśmy kilka planowanych postoi na podziwianie krajobrazu  trzeciego największego parku narodowego w USA (24585km²) oraz toaletę. Dużo więcej przystanków mieliśmy związanych z zobaczeniem dzikiej zwierzyny.  Działało to tak, że gdy ktoś widział jakieś zwierze krzyczał na cały autobus STOP, a następnie podawał pozycje (zegarowe) i nazwę tego co tam się znajduje i tak przystawaliśmy w tym miejscu na parę minut, aby każdy mógł zobaczyć to zwierze.

Nasz środek transportu. 
Nasza pani kierowca Anna. Jej entuzjazm pokazywał jak bardzo lubi swoją pracę.

Zaraz na początku udało nam się trafić na niedźwiedzia. W jego naturalnym środowisku. Byłam oszołomiona tym, że dzieli nas zaledwie pare metrów, a on jak gdyby nigdy nic je jagody. Lubię niedźwiedzie, bo zazwyczaj są na diecie wegetariańskie. Tylko czasami zdarzy im się jakiś łosoś z rzeki. Byłam też bardzo szczęśliwa, że przy takiej bliskości niedźwiadka jestem bezpieczna w autobusie. 

Proszę państwa oto miś! Fot. Arnie.

Najczęściej spotykaliśmy renifery. W drodze powrotnej mieliśmy mały zakaz zatrzymywania autobusu na ich widok. 







W drodze powrotnej pomimo tego, że zajęłyśmy najlepsze miejsca zaraz przy kierowcy, razem z Laurą trochę sobie drzemałyśmy. To głównie przez to, że było tak miło, ciepło, a trasę i widoki już znałyśmy... Podobno pozostali pasażerowie też to robili. 

Fot. Arnie.
Naszą wieczorną atrakcją było wyjście do pubu, przy którym znajduje się autobus z filmu "Into the wild" (po polsku "Wszystko za życie"). Jest to replika autobusu, w którym żył Chris McCandless. Ten film był jednym z powodów dla których znalazłam się na Alasce... Natura! Z "Into the wild" mam problem ponieważ podoba mi się się w nim wiele jak zdjęcia, czy muzyka, ale nie lubię głównego bohatera za to jak postępował z rodziną. 

Prawdziwy autobus jest bardzo daleko i aby do niego zawędrować potrzebne są 3 dni i przeprawa przez rzekę.

Magic bus.





W środku są kopie zdjęcia i notatki Chrisa.



Za każdym razem spoglądając na flagę Alaski pierwszym wrażeniem było to, że to flaga Unii Europejskiej. 

Wieczór zaczęliśmy przy ognisku, ale długo tam nie wytrzymaliśmy. Mało kto lubi dym wpadający do oczu. Udaliśmy się do namiotu i nasz lider uczył nas gry Banan Grams. Grę określam jako przenośnie Scrabble, ale jest o wiele trudniejsza... szczególnie jeżeli gra się w nią w języku obcym. Graliśmy w zespołach, więc było łatwiej. Mimo wszystko bawiłam się świetnie.

Taka mała walizka, ale dałam radę. Smutna mina, bo to już po połowie wyjazdu. Fot. Laura.

Ostatnia część tej przygody już wkrótce!

1 komentarz: